logo

Maroko - Agadir

I tak po 5-ciu godzinach lotu, pewnego niedzielnego, lutowego poranka wylądowaliśmy w Agadirze, marokańskim kurorcie nad Oceanem Atlantyckim, po raz pierwszy stawiając stopy na afrykańskiej ziemi. W środku polskiej zimy było tu 20 stopni ciepła i piękna słoneczna pogoda. Po rozlokowaniu się w hotelu, udaliśmy się więc piękną, wysadzaną palmami aleją na pobliską plażę, aby chociaż na chwilę zanurzyć nogi w Atlantyku, a potem spacerkiem wzdłuż wybrzeża w kierunku portu i górującej nad okolicą góry z kazbą, czyli fortecą na szczycie. Port rybacki otoczony był straganami z wyłożonymi świeżo złowionymi rybami, do których degustacji tak usilnie namawiali nas właściciele sąsiednich smażalni, że w końcu postanowiliśmy opuścić teren portu i dojść do kazby. Okazało się to jednak niewdzięcznym pomysłem – prowadziła do niej bowiem tylko utwardzana droga, po której gnały samochody, wzniecając tumany kurzu. Przyjrzeliśmy się więc tylko z daleka ułożonemu z kamieni napisowi, który głosił: „Allah, ojczyzna, król” i poszliśmy w kierunku centrum miasta.

Maroko - hotel   plamy
Nasz hotel w Agadirze

na plaży w Agadirze  na promenadzie
Agadir - za mną widać górę z kazbą i napisem;                   nadmorska promenada

muflon




   Agadir zniszczony został podczas trzęsienia ziemi w 1960 roku, więc niewiele tu zabytków do oglądania. Trafiliśmy za to na nieduży ogród zoologiczny, w którym wśród miłych oku kwitnących zakątków zobaczyć można było dużo ptaków (żurawie, papugi i inne niezidentyfikowane skrzydlate stwory) i trochę ssaków (małpy i wszystkożerne muflony marokańskie, czyli skrzyżowanie owcy z kozą) – jeden z nich próbował zjeść gazetę.


foto - muflon  żuraw
Muflony i żuraw koroniasty

Bardziej niż zwierzęta interesowali nas jednak ludzie. Zauważyliśmy, że kobiety zgodnie z przykazami Koranu z reguły przykrywają włosy chustami, a wszyscy Marokańczycy traktują porę zimową poważnie, bo chociaż my chodziliśmy w T-shirtach, to oni ubrani byli w kurtki, a nawet kożuszki i kozaki. Ale większość mieszkańców ubrana była w tradycyjne galabije – długie do kostek, rozpinane z przodu suknie z kapturem. Była ich taka różnorodność, zarówno kolorystyczna jak i pod względem wzornictwa (niektóre kobiece galabije ozdobione pięknymi haftami), że koniecznie chcieliśmy uwiecznić je na zdjęciach. Ale ja to zrobić, aby nie urazić zazdrosnych o swe kobiety muzułmanów i dumnych potomków Berberów? W końcu zastosowaliśmy metodę „strzelania” obiektywem do celu z biodra lub ustawiania się na tle „galabij” i udawania, że robimy zdjęcia sobie. Nie zawsze efekty były zadowalające.

wycieczka do Agadiru  galabije  w Agadirze
Pozuję tak, aby mąż mógł zrobić zdjęcie galabii

w czarczafie  plac zabaw
Marokanki na ogół nie noszą czarczafów, ale bywają też niestety wyjątki; obok dziecko z tatą na placu zabaw

Dalszy spacer do centrum miasta zaowocował pierwszymi zakupami. Zachęcani kurtuazyjnie (wcale nie nachalnie) przez kupca, stojącego przed swym sklepem, do jego odwiedzenia, weszliśmy na pięterko nieziemsko pachnące ziołami, zapełnione licznymi woreczkami, pudełkami i puzderkami. Tam zostaliśmy usadzeni na szerokich sofach przy maleńkim pięknym stoliczku. Obok stał drugi, jeszcze mniejszy, pozłacany stoliczek, mieszczący srebrną, grawerowaną tacę ze srebrnym dzbankiem i takimiż małymi filiżankami. Poczuliśmy się jak w świecie z bajki z cyklu tysiąca i jednej nocy. I rzeczywiście rozpoczęło się orientalne misterium parzenia herbaty, jako wprowadzenie do ceremonii handlowania. Gospodarz wsypał do dzbanka garść nie rozdrobnionej suszonej mięty, o połowę mniej pokruszonych łodyżek, które uprzednio dał nam do powąchania, mówiąc, że do gałązki drzewka cytrynowego oraz szczyptę miałkich listków, które – wg niego - nieszkodliwie dla diabetyków zastępowały cukier i zalał to wrzątkiem. Jednocześnie bawił nas rozmową, zaczynając od zainteresowania skąd i kim jesteśmy. Później porozmawialiśmy o dzieciach i handlu (część towaru sprowadzał z głębi Afryki zza Sahary), a następnie nalał nam herbaty do filiżanek, opuszczając i podnosząc dzbanek tak, aby zrobiła się pianka. Delektowaliśmy się napojem, który rzeczywiście smakował inaczej niż nasza mięta. A gospodarz przystąpił do prezentacji towaru. Najpierw chciał sprzedać nam olej argoniowy, słynny marokański specyfik, ale powiedzieliśmy mu zgodnie z rzeczywistością, że mamy już go zamówionego u naszej przewodniczki. Potem prezentował nam różne pachnidła, lecz mój mąż szybko go oświecił, że takowych nie lubi (byliśmy w kraju islamskim, więc nasz rozmówca już mnie o zdanie nie spytał). Skupiliśmy się więc na ziołach na różne dolegliwości i przyprawach, nawet skłonna byłam kupić jakieś ziółka na alergię, ale sprzedawca nic takiego nie miał. O szczęśliwy kraj, w którym pożywienie jest jeszcze zdrowe i naturalne! Po odrzuceniu przez nas różnych propozycji, a nawet mojej demonstracji, że nie mam żylaków (!), nasz interlokutor powiedział, że łamiemy mu serce i zrobił tak zafrasowaną minę, że zmiękczył nas zupełnie i zadecydowaliśmy, że kupimy miętę z dodatkami.
   Sprzedawca zawołał młodego pomagiera i zaordynował zapakowanie nam sporej torebki mięty i odpowiednio mniejszych – chrustu cytrynowego i roślinnego miału „diabetycznego cukru”. Po czym przedstawił nam taką cenę, że aż się zaśmiałam. Mówię mu, że miętę mamy w aptekach i kosztuje ona grosze, więc mogę zaakceptować 1/10 jego ceny. On strasznie się oburzył, na to my, że dziękujemy, ale w ogóle nie musimy nic kupować. Wówczas cena została trochę obniżona z komentarzem, że to tylko ze względu na fakt, iż jesteśmy Polakami, gdyż Niemcom lub Francuzom by nie obniżył. Ponieważ w dalszym ciągu obstawałam przy swoim, nasz gospodarz znowu się zmartwił, zawołał pomagiera i kazał mu nasypać do torebki trochę szafranu, mówiąc jaką drogą przyprawę dodaje do proponowanej ceny. No, to już była całkiem inna rozmowa, ale zasugerowałam, że zapłacę połowę proponowanej przez niego kwoty. Dopiero się zaczęło łajanie pomocnika, że nasypał nam za mało, ponaglanie go, żeby dodał jeszcze i jeszcze, aż w końcu złotym proszkiem napełnił się całkiem spory woreczek, który został położony przed nami tak zdecydowanym gestem, że wiedzieliśmy, iż to koniec handlu. Zostaliśmy odprowadzeni do wyjścia z życzeniami wspaniałego pobytu i … właściciel natychmiast stracił zainteresowanie naszymi osobami. Uznaliśmy, że warto było za tę cenę doświadczyć czegoś takiego.

Maroko - Agadir
Agadir - marokański kurort

Wieczorem pospacerowaliśmy jeszcze po nadmorskiej promenadzie, podziwiając paradę odświętnych „galabii”. Głos muezina, nawołujący do modlitwy po zachodzie słońca, ukołysał nas do snu, przypieczętowując orientalne doznania dzisiejszego dnia.

tata w Agadirze  zachód słońca
Na plaży w Agadirze



Essaouira Dzień II - Essaouira, Safia

Powrót do strony głównej o Maroku

Powrót do strony o podróżach

mail