Wstęp   1. Dlaczego informatyka 2. Programistka 3. Nauczycielka w szkole podstawowej 4. Nauczycielka w gimnazjum 5. Nauczycielka w liceum

Moja praca zawodowa

     Nowa era w informatyce

A informatyka w ciągu tych 7 lat ostro ruszyła do przodu. Moje przedsiębiorstwo z komputerami tranzystorowymi stało się przestarzałe i zostało zlikwidowane. Nadeszła era mikrokomputerów.

Z pierwszym z nich miałam kontakt w domu. Mój mąż Staś kończył mechanikę precyzyjną i z zamiłowania był elektronikiem. Pracował przez wiele lat w Instytucie Mechaniki Precyzyjnej, a potem w prywatnej firmie polonijnej, projektując układy elektroniczne. W domu też coś ciągle tworzył. Mikroprocesory, kondensatory, oporniki itp. leżały posegregowane w pudełkach i w dalszym ciągu tam leżą; płytki drukowane, które sam wytrawiał, mam do dziś, tyle że w piwnicy. Budował sam radio, wzmacniacze do gitary itp. Pasjonował się elektroniką i sam nauczył się programowania, potrzebnego do obsługi tworzonych przez siebie urządzeń. Był pierwszą w Polsce osobą, która opublikowała po polsku pracę na temat mikroprocesorów – to była jego praca magisterska (1978 rok).

Siłą rzeczy, gdy nastała era mikrokomputerów, musieliśmy je mieć. Stasiek dzielnie przeczekał pierwszego z nich, czyli ZX Spektrum, ale gdy weszły na rynek Commodore 64 i Atari, kupił tego pierwszego. Był nieduży. Podłączyliśmy go do starego telewizorka z czerwoną obudową i wpadłam w zachwyt. Komputer w domu! O lepszej pamięci i prędkość, niż te stare, na których kilka lat wcześniej pracowałam. W dodatku, WOW, grafika, animacje, GRY!. To było jak olśnienie!

Cammodorre 64
Commodorre 64 - nasz pierwszy mikrokomputer

Tylko taśma magnetyczna została jako relikt niedawnej przeszłości, ale mała, taka jak do odtwarzacza muzycznego i służąca tylko do uruchamiania programu. Graliśmy w gry razem z synkiem. Najbardziej ulubione były te pierwsze. Boulder Dash, Aztec Challange, Mario – to były gry zręcznościowe, ale takie, w których trzeba było pomyśleć. Tata stworzył dla pięcioletniego synka program, w którym na ekranie pokazywały się litery i po naciśnięciu właściwego klawisza na ekran wjeżdżał samochód. Narysowany kreseczkami, ale jednak. Tak więc nasz synek uczył się rozpoznawania liter przy pomocy komputera w czasach, gdy tak niewiele osób go posiadało w domu.

A potem przyszła pora na zakupienie pierwszego IBM-a XT. Już z właściwym monitorem kolorowym, stacją dyskietek 5 ¾ cala, klawiaturą i… możliwością pisania programów.
Szczerze powiedziawszy nie korzystałam z niego zbyt często – szał gier już mi przeszedł i co ja miałam na nim pisać?

Ale zaczęłam rozglądać się za jakąś pracą, bo pieniędzy nam już brakowało. W końcu miałam 8-letnią przerwę w pracy. Może jednak wrócić do informatyki? Komputery wylądowały już wtedy twardo na biurkach w instytucjach i każdy mógł z nich korzystać, jeśli tylko nauczył się ich obsługi. W liceach informatyka była już nauczana od kilku lat. Mój mąż programował w Pascalu, który po Assemblerze i Basicu, w jakich pracował wcześniej, okazał się prostszy i miał już bibliotekę funkcji graficznych.

Szkoła podstawowa

I wtedy znowu praca mnie sama znalazła. Pewnego dnia w październiku 1990 roku mój 9-letni synek wrócił ze szkoły i mówi:
„-Moja pani mówiła, że dyrektor się pytał, czy nie ma wśród rodziców kogoś, kto zna się na komputerach, bo one przyszły do szkoły i trzeba uczyć dzieci. A ja mam wpisane w dzienniku, że moja mama jest informatykiem i nie pracuje.”

Nie zastanawiałam się ani przez chwilę. Od razu poleciałam do szkoły synka. Jak pisałam, gdybym miała czas na zastanowienie się, to bym pewnie się nie zdecydowała. Jak miało się to, co robiłam w ETOB-ie do możliwości pracy na nowych komputerach z zupełnie innym systemem operacyjnym, niż znany mi GEO-3? Z innymi językami programowania? A poza tym, nie cierpiałam szkoły jako instytucji, mając jeszcze traumę od czasów mojej podstawówki. Uwielbiałam się uczyć i zdobywać nowe kompetencje, ale nie w szkole. Nie pod przymusem!

Ale cóż, praca sama mi się zaoferowała i to taka, która umożliwiała mi tylko 18 godzin etatu (tak wtedy naiwnie myślałam) oraz dwa miesiące wakacji. A ja miałam dzieci alergiczne, które w Warszawie ciągle chorowały, ale jak wyjechały w góry czy na wieś były zdrowe...

Pan dyrektor Bogdan Madej bardzo się ucieszył, że mu spadłam z nieba i pytał, kiedy mogę zacząć. Bo już jest 15 października, czyli półtora miesiąca roku szkolnego minęło. I pracownia jest przygotowana, kable poprowadzone, tylko komputery zainstalować.

„- Może Pani przyjdzie jutro, to podpiszemy umowę, tylko proszę dostarczyć dyplom magistra. I zapozna się Pani z planem lekcji, czy Pani odpowiada, bo jeszcze możemy coś zmienić. Gdyby Pani mogła zacząć od poniedziałku - lekcje informatyki w klasach ósmych w podziale na grupy… To będzie tylko 10 godzin tygodniowo”
Zgodziłam się i wróciłam do domu.

Mówię o wszystkim Stasiowi i dopiero wtedy do mnie dotarło, co ja zrobiłam. Matko Boska, a czego ja ich będę uczyć? Na razie jeszcze nie zdałam sobie pytania, jak mam to robić, ale czego ich uczyć? Jest w ogóle jakiś program nauczania? Internetu wtedy jeszcze u nas nie było, więc nie miałam jak sprawdzić…

Mój kochany mąż ze stoickim spokojem mówi:
„-Lekcje masz w poniedziałek a dziś czwartek, coś przez ten czas przygotujemy. W końcu jesteś informatykiem.” No tak, ale wszystko, czym się do tej pory zajmowałam, jest już nieaktualne. Staś na to, że musimy jutro obejrzeć pracownię, uruchomić komputery, jeśli już będą na ławkach stały. I najważniejsze, aby zacząć od regulaminu pracowni.

I wymyśleliśmy regulamin pracowni. Wtedy trochę ochłonęłam i myślę, nie jest tak źle, mogę ich uczyć teorii informatycznej, systemu binarnego i przez ten czas sama nauczę się nowego systemu operacyjnego dla IBM , czyli DOS-a. Ale czułam się jak dawni pionierzy na Dzikim Zachodzie. Podekscytowana, co mnie czeka. W końcu miałam zdobywać nowe lądy.

I tak się stało. Program nauczania otrzymałam od pana dyrektora następnego dnia, jak podpisałam umowę o pracę na pół etatu na stanowisku nauczyciela informatyki w Szkole Podstawowej nr 53 im. Mariusza Zaruskiego na osiedlu Ruda na Marymoncie. Programem był skrawek papieru wielkości A5, na którym miałam napisane, czego powinnam uczyć dzieci bez wyszczególnienia konkretnych kompetencji (to słowo w ogóle pojawiło się dopiero w erze gimnazjum 10 lat później) czy narzędzi. Najważniejsze było na końcu karteczki – orientacyjny czas, który miałam poświęcić na poszczególne działy nauczania:

Tak, gry na komputerze wpisane były do podstawy programowej. A poza tym nie było określone, jakich narzędzi (oprogramowania) mam użyć. Nie istniały żadne podręczniki, ani zbiory zadań, o scenariuszach lekcji już nie wspomnę. Naprawdę Dziki Zachód do zdobycia – terra incognita.

u grobu Zaruskiego
Uczniowie klasy VII b przy grobie patrona szkoły Mariusza Zaruskiego w Zakopanym

Warsztat i narzędzia pracy

Dobrze, że stan mojego umysłu nie przedstawiał już tabula rasa. Bo zaczęłam sobie w głowie wszystko układać, cały plan nauczania. Pracowałam na początku w trybie dwutygodniowym. Zaplanowałam kolejne lekcje, przygotowywałam się do nich przez 2 tygodnie i potem je realizowałam w szkole. Odkryłam, że raz przygotowaną lekcję realizuję w ciągu tygodnia 10 razy, dzięki czemu pod koniec było ona już przeprowadzona perfekcyjnie, włącznie z umiejętnością reakcji na różne nieprzewidziane wcześniej sytuacje. Wszystkie treści przekazywanej wiedzy i wymyślone przez mnie ćwiczenia zapisywałam w zeszycie, który mam do dziś – większość jest już dawno nieaktualna, poza podstawowymi pojęciami i algorytmiką, która się nie zmienia, chociaż ciągle się rozrasta. Jeśli chodzi o narzędzia, to miałam mojego wszystkowiedzącego (informatycznie) męża, z którym dokonałam zakupów edukacyjnych programów na rzecz szkoły – istniał już wtedy polski edytor tekstów TAG, autorstwa Spółdzielni Pracy Informatyków InfoService z Gdańska a potem ich baza danych TIG, prostsza do nauczania niż profesjonalny D-Base, z których korzystałam, zanim wydany został przez Microsoft pakiet Office.

Należy uzmysłowić sobie, że ówczesny system operacyjny DOS (Disc Operating System) był systemem tekstowym, którego wszystkie komendy wpisywało sie ręcznie. Windows, korzystający z okienek i ikon, dopiero powstawał. Grafika komputerowa istniała, ale tylko jako efekt działania programu napisanego w Pascalu. Na początku nie mieliśmy nawet myszek, tylko klawiatury i stację dyskietek miękkich 5 i ¾ cala. No i tego DOS-a musiałam nauczyć się obsługiwać w domu, zanim mogłam go wprowadzać na lekcji. I jeszcze trzeba było wymyśleć, jak to robić, aby nie było zbyt nudno.

IBM XT
Komputer IBM XT

Na szczęście dzieci było grzeczne i bardzo chętne do nauki. Żadne z nich nie miało jeszcze komputera w domu – może gdzieś istniał jakiś ZX Spectrum do grania. Ale to nie był „prawdziwy” komputer, raczej konsola do gry. Prawdziwy komputer był w szkole i uczniowie podchodzili do niego z nabożnym szacunkiem. Dzięki czemu nie miałam problemów z dyscypliną na lekcji. Pierwszą lekcję zresztą przeprowadziłam na boisku szkolnym, gdzie dyktowałam im regulamin i zasady BHP, bo pracownia jeszcze się wtedy instalowała.

W następnym tygodniu weszliśmy do pracowni i uczyliśmy się włączania komputera, wkładania i odczytywania dyskietki, uruchamiania jakiegoś pliku. Potem przyszły lekcje z obsługą DOS-a, poruszaniem się po drzewie katalogów (pojęcie folder przyszło dopiero z Windowsem), tworzeniem plików tekstowych itp. Przez kilka lekcji korzystaliśmy z programu nauki pisania na klawiaturze (potem już w gimnazjum odkryłam, że istniały szkoły, gdzie uczniowie korzystali z tego programu przez pół roku – o zgrozo!). W międzyczasie przeplatałam lekcje z wykorzystaniem komputera wykładami z teorii informatycznej, a znałam ją jeszcze ze studiów, czasem kończąc uruchamianiem jakiejś gry dydaktycznej, a było już ich całkiem sporo i można było je kupić w Księgarni Informatycznej na ulicy Mazowieckiej. Na przykład gra matematyczna, albo logiczna, albo krzyżówka.

Gdy mieliśmy już myszki parę lat później kupiłam prosty edytor graficzny, bardziej na zasadzie kolorowanki, niż samodzielnego rysowania i używałam go w klasie drugiej, do której chodziła moja córka i dla której to klasy prowadziłam zajęcia z informatyki w ramach wolontariatu, czyli za darmo. Przez 8 lat uczyłam informatyki w innej klasie, eksperymentalnej, według własnego programu nauczania, modyfikowanego według potrzeb i to już znalazło się w moim oficjalnym grafiku.

W następnych latach miałam zresztą już więcej godzin pracy, gdyż uczyłam informatyki również w siódmych klasach, a potem również matematyki (klasa IV – VI) i zajęć praktycznych. W 1993 r. ukończyłam Kurs Kwalifikacyjny Informatyki, organizowany przez CODN a prowadzony przez informatyków Ośrodka Edukacji Informatycznej i Zastosowania Komputerów OEIiZK , z którym potem współpracowałam przez wiele lat przy okazji organizacji konkursów i uczestnictwa w różnych szkoleniach w miarę rozwoju informatyki. Jako pracę zaliczeniową napisałam w Pascalu program do interaktywnej nauki systemu operacyjnego DOS. Akurat przydał mi się potem jako narzędzie do nauki DOS-a w szkole.

W trakcie pracy ukończyłam jeszcze ukończyłam kursy programowania C++ i Javy, ale nie uczyłam tego dzieci, gdyż wkrótce rozpropagowana została nauka programowania w grafice żółwia AC Logo (później LOGO Komeniusz), co bardzo mi trafiło do gustu.

kues C++
Zaświadczenie o ukończeniu kursu programowania

Tworzenie grafiki przy pomocy żółwia (kursora), w tym również fraktali, tworzenie funkcji, wykorzystywanie iteracji i rekurencji, algorytmy matematyczne oraz operacje na słowach i listach - to już była prawdziwa nauka programowania strukturalnego, dostępna dla poziomu uczniów.

Mój synek w czwartej klasie podstawówki sam uczył się programować w Pascalu i zaczął tworzyć gry, między innymi stworzył w klasie siódmej edytor graficzny podobny do Paint-a, w którym rysował mapę jakiejś krainy z poziomicami, a potem uruchamiał drugi program, pokazujący, jak wygląda ten teren z lotu ptaka, czy kabiny pilota w zależności od wysokości obiektu i jego położenia względem mapy. Całkiem zaawansowane programowanie, również pod kątem matematycznym (no, ale on był geniuszem matematycznym). Tak więc kiedy w siódmej klasie zaczęłam go uczyć (razem z innymi zdolnymi uczniami klas ósmych) Logo pod kątem przygotowania do Wojewódzkiego Konkursu Przedmiotowego, którego I edycję właśnie organizował ośrodek OEIiZK, to mogłam z przyjemnością obserwować, jaka była już różnica między nim a innymi, zdolnymi też przecież uczniami. Gdy ja dyktowałam treść zadania, Staś pisał coś na komputerze i przerywał, kiedy kończyłam podawanie specyfikacji programu. Wtedy inni uczniowie zaczynali myśleć nad rozwiązaniem a mój syn włączał sobie grę.

„- Dlaczego nie piszesz programu?” – pytam.
„- Bo już go zrobiłem”.
„- Kiedy?”
„- Kiedy mówiłaś, co mamy zrobić”

Ale to nie on był moim pierwszym laureatem kuratoryjnego konkursu informatycznego, gdyż w dzień przed II etapem (dzielnicowym) zachorował na ospę wietrzną i wysypany pęcherzami, z dużą gorączką został w domu, gdy ja pojechałam na konkurs ze swoim drugim uczniem do jakiejś szkoły na Żoliborzu. I ten uczeń, Wojtek Sławiński, został pierwszym laureatem olimpiady informatycznej w historii naszej szkoły. Mój Staś zaś został laureatem w następnym roku, dokładając ten tytuł do zdobytego z klasie siódmej tytułu laureata Wojewódzkiego Konkursy Geograficznego, co dawało mu już w siódmej klasie wolny wstęp do wybranego liceum. Okazało się nim najlepsze liceum matematyczne w Polsce, czyli Staszic. Potem „wysłałam” tam jeszcze kilku moich laureatów, z moją córką Asią 4 lata później włącznie.

autoprezencja
Trochę samochwalczy opis mojej działalności w dwóch pierwszych edycjach Informatycznego Konkursu Kuratoryjnego, dokonany na prośbę dyrektora szkoły

Albowiem wyszkoliłam się skutecznie w produkowaniu tych laureatów, gdyż po pierwsze potrafiłam ich dobrze uczyć (w końcu zawsze programowanie dawało mi frajdę, bo wymagało ciągłego myślenia oraz entuzjazmowałam się nim, co działało zaraźliwie na moich uczniów) a po drugie miałam dobry „materiał” do kształcenia. Nasza szkoła mieściła się na osiedlu Ruda, na którym wtedy mieszkaliśmy i było to osiedle mieszkań własnościowych, więc mieszkała tu klasa średnia, głównie inteligenci a czasy ówczesne, czyli lata dziewięćdziesiąte otworzyły przed Polakami wrota na świat i możliwości wzbogacania się i realizacji własnych marzeń poprzez tworzenie firm czy wyjazdu do pracy za granicę. Tamte dzieci po raz pierwszy solidnie uczyły się języka angielskiego, bo wiedziały, po co im to będzie potrzebne. Dużo czytały i pisały. Uprawiały różne sporty. Były chłonne wiedzy i ambitne. Mówiło się o tym pokoleniu (dzisiejsi ludzie na pograniczu trzydziestki i czterdziestki) – że uczestniczą w wyścigu szczurów.

(Chciałabym mieć taki „wyścig szczurów” wśród moich obecnych uczniów. Nie martwiłabym się, że powstanie pokolenie bezmózgowców, którzy mają wszystko podane na tacy i nawet nie muszą trudzić się ściąganiem wiedzy i rozwiązań z Internetu, bo wszystko zrobi za nich sztuczna inteligencja. A wiadomo, że nieużywane szare komórki ulegają zanikowi. Idealny sposób na powstanie bezmyślnej masy, która sama nic nie tworzy i którą łatwo manipulować, gdyż nie ma punktów odniesienia do własnych doświadczeń, przemyśleń czy historyczno – społecznych skojarzeń, tylko bezkrytycznie łyka demagogiczne i poprawnie politycznie hasła rządzących polityków i organizacji.)

Tak więc w ciągu 10 lat uczenia informatyki w szkole podstawowej i 6 lat edycji kuratoryjnych Wojewódzkich Konkursów Informatycznych miałam 6 laureatów plus dwóch finalistów i za pierwszego z nich zostałam doceniona nagrodą Kuratorium (1995 r). Zważywszy, że w każdej edycji było tylko 10 laureatów na całe województwo, to niezły wynik… W związku z tymi sukcesami otrzymałam od burmistrza gminy Bielany 4 nagrody (w latach 1995, 1996, 1997 i 2000) oraz 2 od dyrekcji szkoły (1995 i 1996 r.)

W ostatnim moim roku nauki w tej szkole, gdy żegnałam się z placówką w czerwcu 2000 roku po 10 latach pracy, miałam na swym koncie 2 laureatów na dwunastu w całym Województwie Mazowieckim, z czego jednym z nich była moja córeczka. Żal, że na stronie OEIiZK w spisie laureatów Przedmiotowego Konkursu Informatycznego istnieją tylko nazwiska uczniów z lat 2001 – 2023, czyli z lat, gdy już w podstawówce nie uczyłam.

zaświadczenie II etap     wyniki olimpiady 2000
Pismo o zakwalifikowaniu moich uczniów do II etapu i wyniki Wojewódzkiego Konkursu Informatycznego w 2000 r. z moimi dwoma laureatami

(Pytana o to kilka dni temu pani Wanda Jochemczyk, wieloletnia metodyczka, osoba zaangażowana w pracę ośrodka i dawna przewodnicząca tych konkursów wyjaśniała, że zginęły im gdzieś dokumenty z poprzednich lat, a wtedy nie było jeszcze strony internetowej ośrodka. No tak, bo Internet dopiero raczkował.
Szkoda, bo ślad po tych pierwszych laureatach się rozpłynął, a było tam dwoje moich własnych dzieci…)

zaświadczenie z OEIiK
Zaświadczenie o moich pracach przy przeprowadzniu konkursów i o wynikach moich uczniów

W międzyczasie w naszej szkole przesiedliśmy się z komputerów IBM XT i AT na IBM DX (co zostało zrobione mocami mojego męża – elektronika) i zaczęliśmy używać systemu Windows 3.1. A jeśli chodzi o programy użytkowe korzystaliśmy już z pakietu Office Microsoftu, którego licencje zostały podarowane wszystkim szkołom w Polsce. Mieszali w tym trochę palce młodzi polscy adepci informatyki, wielokrotni laureaci Międzynarodowych Olimpiad Informatycznych ( w tym też absolwenci Staszica) i był to efekt stawiania na naukę programowania w podstawie programowej, propagowanej przez kuratorium przez wszystkie lata i współtworzonej przez takie autorytety jak Profesor Diks czy Sysło (jak dowiedziałam się na ostatnim zebraniu metodycznym, w większości krajów europejskich i w USA nie uczy się w szkle programowania w ogóle, nic dziwnego, że takie firmy jak Google, FB, czy Microsoft zatrudniają jako informatyków głównie Polaków czy Azjatów). Polska po tylu latach nauczania informatyki stała się gniazdem informatycznych talentów i cieszę się, że mogłam przyłożyć do tego choć trochę swoją rękę.

IBM DT
Komputer IBM DX

Ja sama oczywiście, poza tworzeniem własnego warsztatu pracy w dziedzinie programowania, musiałam też szybko nauczyć się korzystania z programów w/w pakietu biurowego i zrobiłam to w następujący sposób.

Moja siostra Iwonka była współzałożycielką i dyrektorką największej w Polsce w tamtych czasach firmy handlującej papierem „Cezex”. Mieli siedziby w każdym większym mieście w Polsce i zatrudniali kilkadziesiąt osób. Z czego wiele w biurze. Zaproponowała mi prowadzenie szkolenia z Excela. Przerobiłam w ciągu kilku dni ponad stu stronicową książkę z instrukcjami obsługi. I poprowadziłam tygodniowe szkolenie. Uczenie potem tego w szkole było proste – wystarczyło tylko wymyśleć przykłady do ćwiczeń.

Tyle, jeśli chodzi o mój warsztat pracy w szkole podstawowej. A metodyka? Przede wszystkim wymagałam samodzielnego myślenia. Na drugim miejscu - praktyka. Często mówiłam moim uczniom, że najlepiej uczymy się na własnych błędach. I pamiętałam swoją traumę ze szkoły, kiedy to będąc zawsze przygotowaną do lekcji, drżałam na myśl, że będę pytana, więc cały czas w trakcie przepytywania uczniów na lekcji i przed każdą lekcją w kółko powtarzałam sobie w myśli materiał, co skutkowało poczwórnie:

- przyswoiłam sobie wiedzę szkolną z każdego przedmiotu na całe życie ( w dalszym ciągu lepiej znam historię czy geografię czy biologię - nie mówiąc już o przedmiotach ścisłych, które same wchodziły mi do głowy - od niejednego z moich uczniów)

- nabawiłam się nerwicy żołądka na sporą część życia

- a także lęku przed prezentowaniem się przed innymi i mówieniem w ogóle (na szczęście to mi przeszło, gdy zostałam nauczycielka, bo musiało…)

- oraz nic nie pamiętam z życia szkolnego, bo w nim nie uczestniczyłam.

Otóż pamiętając tę traumę:

- nigdy nie „wywołuję” swoich uczniów do tablicy, chyba że sami chcą,

- nigdy nie pytam na ocenę „już teraz natychmiast”, tylko upewniam się wcześniej, czy już są gotowi do odpowiedzi,

- zawsze jasno określałam kryteria oceny, miałam też opracowany własny przedmiotowy system oceniania na 10 lat wcześniej niż stało się to standardem w późniejszych gimnazjach

- zawsze uzgadniam ocenę z uczniem, na zasadzie: „Twoja praca jest teraz na 4, bo ….. Czy Ci wystarczy, czy jeszcze chcesz ją poprawić?” i daję czas na dokończenie pracy, niekiedy po lekcjach.
No chyba, że jest to zaliczenie działu w postaci sprawdzinu, wtedy siła wyższa...

W końcu po co kilkanaście lat chodzimy do szkoły? Aby zdobyć oceny, na które nikt więcej w życiu nie spojrzy, czy aby w głowie została jakaś wiedza i nabyło się nowe umiejętności?

I dlaczego lekcje mają być stresujące, skoro w stresie adrenalina przeszkadza nam myśleć?

Wychowawstwo

Po 5 latach mojej pracy w szkole, gdy moja córka przeszła do czwartej klasy, zaproponowano mi wychowawstwo jej klasy. Pani Namiecińska, ich wychowawczyni i nauczycielka w klasach 1-3, uwielbiana przez wszystkich, odeszła. A ja znana byłam z tego, że uczyłam ich informatyki na zajęciach dodatkowych i udzielałam się jako rodzic, uczestnicząc również w wycieczkach klasowych.

Wahałam się. Niektórzy mówili mi, że nie jest dobrze uczyć własne dzieci, ale ja uczyłam syna ze świetnym rezultatem, więc tego się nie bałam. Poza tym znałam kolegów i koleżanki mojej córki jeszcze z lat przedszkolnych a ich rodziców z czasów spotkań przy piaskownicy. Ale jeszcze poszłam na konsultacje do pani Namiecińskiej. Ona zastanawiała się przez chwilę i mówi, że obawia się, jak to się odbije na Asi, ale w końcu stwierdziła:
„- Asia jest ogólnie lubiana, więc niech pani spróbuje”.

klasa 4b
Klasa IV b ze mną jako wychowawczynią

Moja córka była zachwycona – mama będzie przez cały czas z nią w szkole. Nie przypuszczałyśmy tylko, jakie to może spowodować problemy. Że trzeba się będzie mamą dzielić i że mama będzie miała teraz więcej pracy. I powstaną dylematy trudne dla 10-cio letniego dziecka, w stosunku do kogo ma być lojalna w różnych sytuacjach podbramkowych – wobec kolegów, czy wobec mamy i wychowawczyni jednocześnie. Asia była lojalna wobec grupy, ale było jej z tym ciężko a i tak nie wszyscy jej ufali i izolowali ją czasem, w czym wodziły prym dwie koleżanki, druga Asia S. i Ania G. Zdarzało się, że moja Asia podchodziła na przerwie do grupy dziewcząt a te milkły. Wobec tego odchodziła na bok a czasem przychodziła do mojej pracowni posiedzieć w ciszy. Wtedy też było źle -
„- Patrzcie, idzie do mamy się poskarżyć”.

A ponieważ moja córka właśnie nic mi nie mówiła, długo nie wiedziałam, co jest grane. Na szczęście Asia miała w klasie dwie przyjaciółki i chłopcy ją lubili, bo grywała z nimi w piłkę i to nieźle oraz grała z chłopakami na komputerze a poza tym imponowało im, że jest dobra z matematyki i świetnie gra w warcaby i szachy. Nie zapomnę, jak kiedyś na Zielonej Szkole przyleciał do mnie jeden z uczniów, Damian, chwaląc się, że ograł raz Asię w szachy. I jakoś mu to nie przeszkadzało, że mówił do jej matki.

Matematyka, którą od tej pory uczyłam moja klasę, bo jako wychowawca musiałam mieć z nimi jakieś godziny dydaktyczne, była dla mnie nowym wyzwaniem. Na szczęście miałam w klasie bardzo dobrych rodziców, po części znanych mi już wcześniej prywatnie, z którymi posiadałam dobry kontakt i na pierwszej wywiadówce poprosiłam ich o kredyt zaufania, mówiąc, że wcześniej nie uczyłam matematyki a na studiach nie miałam zajęć z metodyki nauczania, że w ogóle nie mam przygotowania pedagogicznego. Ale postaram się nie zrobić ich dzieciom krzywdy i nauczyć ich jak najwięcej, mimo braku doświadczenia. Bo czegoś muszę ich uczyć, gdyż informatyka jest dopiero w klasie siódmej.

Jedna z mam mówi:
„- Dobrze, ale proszę obiecać, że od siódmej klasy weźmie ich prawdziwy matematyk.”
I tak się stało.
Krzywdy im chyba nie zrobiłam, bo wspaniały matematyk, pan Tadeusz Kakiet, kołków mi potem na głowie nie ciosał.

W pracę wychowawczą zaangażowałam się bardzo, bo jestem pasjonatką. Moja córka często czekała na mnie na podwórku szkolnym godzinę, dwie, gdyż ja nigdy nie wychodziłam ze szkoły zgodnie z planem – zawsze było tyle do zrobienia: przygotowywanie konkursów, sprawy organizacyjne, rozmowy z uczniami.

klasa 5b
Klasa V b ze mną jako wychowawczynią

Miałam swoją wizję, co powinnam robić, aby „moje dzieci” zainteresować różnych tematami z wielu dziedzin. Chodziliśmy na wycieczki tematyczne i lekcje muzealne do Zamku Warszawskiego a popołudniami do teatru. Przez kilka lat po południu w soboty przychodziłam do szkoły, żeby pilnować moją klasę w czasie bezpłatnych zajęć sportowych, które prowadził dla nich częściowo mój mąż (oczywiście społecznie ) – klasa, jako jedyna w szkole dostała na to pozwolenie od dyrekcji, która określiła to kiedyś: „za zasługi wychowawcy”…

Jeździliśmy co roku na Zielone Szkoły, które były organizowane i prowadzone tylko przeze mnie ( a nie przez zewnętrzne biura turystyki i animatorów, co znacznie zaniżało koszty takich wyjazdów ). To były prawdziwe Zielone Szkoły – rano 3 godziny lekcji matematyki, prowadzone przez mnie w ośrodku wypoczynkowym, potem wycieczka albo zajęcia sportowe na świeżym powietrzu, w czasie pozostałym różnego typu rozgrywki i konkursy (plastyczny, literacki, ping-ponga, szachy, warcaby, mecze piłki nożnej i siatkówki) – starałam się, by każdy znalazł coś dla siebie, w czym mógł się wyróżnić i prowadziłam codziennie klasyfikacje. Wszystkie konkurencje kończyły się odebraniem nagród przez zwycięzców. Miałam na to fundusze od jednego z rodziców, który dawał mi przez wyjazdem klasy kopertę z pieniędzmi na te nagrody (po cichu, nawet jego syn nie wiedział, kto jest sponsorem nagród). Ze względu na opracowywane i realizowane przeze mnie programy ekologiczne dostawałam dofinansowanie dla klasy z Funduszu Ekologicznego gminy Bielany, które pozwoliły na wyjazd corocznie 2, 3 osobom z rodzin o najgorszej sytuacji materialnej.

program Zielonej Szkoły    cd programu
Wymyślony przeze mnie i zrealizowany program pobytu na Zielonej Szkole w Rytrze

drzewo    klasa 5b
Beskid Sądecki - oblegane drzewo na Polanie Jesionowej w Rytrze (klasa VI) i klasa V b w Muszynie

ognisko    ognisko 2
Ognisko w Rytrze - klasa VI

obiad
Poza nauką, wycieczkami i konkursami był też czas na posiłki, dyskoteki i ogniska

Wszystko to robiłam sama, będąc jednocześnie organizatorką wyjazdu, nauczycielką, opiekunką i przewodnikiem górskim, bo poza klasą IV, gdy wyjechaliśmy razem z kilkoma innymi klasami na Mazury, potem już jeździliśmy samodzielnie i wybierałam te rejony, które znałam i wiedziałam, że oferowały wiele różnorodnych atrakcji i form spędzenia wolnego czasu, czyli wyżyny i góry. Biuro Podróży załatwiało mi transport i zakwaterowanie, ale realizacja programu i opieka nad klasą była wyłącznie moim obowiązkiem. Jechałam ze swoją 28-osobową klasą jako jedyny nauczyciel (kiedyś to było normalne, potem od czasów gimnazjalnych było już ograniczenie, że jeden nauczyciel ma przypadać na 15 uczniów).

biuro turystyczne biuro turystyczne - Susiec

klasa 4b na Mazurach
Klasa IV b na Zielonej Szkole w Kaletce na Mazurach

klasa 4b w Grunwaldzie
Klasa IV b na polach Grunwaldu

program Zielonej Szkoły w Muszynie
Program Zielonej Szkoły w Muszynie (dla klasy V b)

Szklarska Poręba    wąwóz Homole
W Szklarskiej Porębie w wąwozie Homole

 Niedzicy
Asia z przyjaciółką Agnieszką na Szrenicy w Szklarskiej Porębie

klasa 6b w Rytrze
W ruinach zamku w Rytrze - klasa VI b

zamek w Niedzicy
Klasa VI b w Niedzicy

 Niedzicy
Ja z Asią i Ula R. z synem Hubertem

klasa 7b w Zakopanem
Klasa VII b na zielonej szkole w Zakopanem

nad Morskim Okiem
Nad Morskim Okiem

na Nosalu
Nad Nosalu

klasa 8b w Zamojszczyźnie    Asia i Tomek
Klasa VIII b na zielonej szkole w Suścu na Zamojszczyźnie.

klasa 8b w Zamościu    w Zwierzyńcu
Klasa VIII b w Zamoścu i Zwierzyńcu

Do pomocy miałam tylko 2 mamy, w każdym roku inne, które decydując się na poświęcenie własnego tygodnia urlopu, wspomagały mnie przy pilnowaniu porządku (zwłaszcza w czasie wycieczek górskich - ja byłam przewodnikiem i szłam z przodu a one pilnowały bezpieczeństwa dzieci w grupie) i były opiekunkami – w VI klasie w czasie wyjazdu jeden chłopiec, nota bene syn sponsora nagród, zachorował na wietrzną ospę i miał zabronione wychodzenie na dwór, więc jedna z mam zostawała z nim w ośrodku, gdy reszta klasy ze mną wychodziła na wycieczki. (Na szczęście Michał nie przechodził choroby z dużą gorączką, więc korzystał z towarzystwa kolegów, gdy byliśmy w ośrodku – za nic nie chciał, by przyjechali po niego rodzice i zabrali go do domu. Już i tak wystarczył mu szok, gdy trzeciego dnia pobytu zobaczył na sobie bąble i nie wiedział co mu jest – obudził mnie wcześnie rano, przychodząc przerażony a ja go uspokoiłam, że to zwykła ospa, którą przechodzi się w wieku dziecięcym, co potem potwierdził lekarz i przepisał mu maść do smarowania.
Po powrocie klasy do Warszawy poinformowałam resztę rodziców, że mieliśmy taki przypadek w czasie wyjazdu i, ponieważ ospa jest zaraźliwa na 2 dni przed wystąpieniem objawów, wiadomo, że wszystkie dzieci miały z zarazkami kontakt już na początku pobytu, więc ci, których dzieci jeszcze na nią nie chorowały, mogą się jej spodziewać za jakieś 2 tygodnie)

klasa 6b - pani Rz          mamy
Klasa VI b wyjeżdża na przejażdżkę wozem z opiekunką, mamą Stasia Rz. - Rytro
Opiekunki klasy VII b, mama Huberta R., ja, mama Ani M. - Zakopane

Klasowe mamy również pełniły dyżury na korytarzach w nocy, by dzieci za bardzo nie szalały a ja mogłam się wyspać, by nazajutrz cały dzień być w formie do intensywnego działania. Zresztą po tylu atrakcjach (wieczorami jeszcze były dyskoteki lub ognisko) dzieciaki były już padnięte, chociaż zdarzały się pewne ekscesy, o których dowiadywałam się po powrocie (nie, nie od córki, tylko innych „donosicielek”):
- że na przykład jeden z kolegów, aby ominąć zaporę „mamową” na korytarzu przechodził nocą do pokoju koleżanek z jednego balkonu na drugi na wysokości 2-go piętra (klasa szósta)
- lub inny zakradał się nocą do domu letniskowego koleżanek, skąd nie chciał wyjść i zaplamił im powłoczkę na kołdrę, darujmy sobie szczegóły czym, po czym dziewczynki, aby się wszystko nie wydało, prały tę powłoczkę skoro świt i miały niezamierzenie doświadczenia z biologii związane z fizjologią chłopców w wieku dojrzewania (klasa ósma).

klasa 8b
Klasa VIII b ze mną jako wychowawczynią

Co jeszcze zdarzało się na Zielonej Szkole? W klasie czwartej , na pierwszej Zielonej Szkole, kiedy dzieci miały po 10 lat, miałam ja z kolei ćwiczenia praktyczne z psychologii. Przybiegły do mnie (na szczęście) dziewczynki z larum, że jeden z chłopców chce się wieszać, bo koleżanka, w której się kochał właśnie go odrzuciła. Poszłam do jego pokoju, wyprosiłam inne dzieci i porozmawiałam z nim na spokojnie. Dlaczego? Jakie mogą być tego skutki? On oczywiście nie chciał się wieszać, chociaż był rzeczywiście zrozpaczony, tylko chciał zrobić wrażenie na sympatii. Jak już się uspokoił, opowiedziałam mu swoją własną podobną historię, jak też miałam myśli samobójcze, gdy rzucił mnie mój chłopak, ale nie zrobiłam tego, bo nie chciałam krzywdzić tym swojej mamy. I co?
„- Zobacz, trzy lat później zakochałam się w moim obecnym mężu a on we mnie i jesteśmy szczęśliwi. A ty masz dopiero całe życie przed sobą. Jeszcze wiele dziewczyn poznasz, w tym tą najważniejszą”.

Zareagowałam instynktownie, bo przecież nie miałam przygotowania pedagogicznego, o psychologicznym już nie wspomnę, jako że zostałam nauczycielem z łapanki. I zadziałało, chłopiec poczuł się wysłuchany, zrozumiany i pokierowany, bo przecież sam był przerażony tą burzą, którą rozpętał. Oczywiście jego mama została poinformowana o wszystkim telefonicznie.

I sytuacja nie z wyjazdu na Zieloną Szkołę, tylko z wycieczki do Muzeum X Pawilonu Cytadeli w Warszawie. Wracaliśmy całą klasą przez park koło Cytadeli i doszliśmy do ulicy Zajączka. Stamtąd mieliśmy przejść spacerkiem do Placu Wilsona do autobusu, który miał nas podwieźć bezpośrednio do szkoły. Ale nadjechał tramwaj i część klasy, "hurrra", nie pytając mnie o zgodę, wsiadła do niego, żeby podjechać dwa przystanki. Nie wiadomo po co i niezgodnie z moimi poleceniami. Towarzystwo zorientowało sie, że coś jest nie tak już w tramwaju, ale nie zdążyli wysiąść i pojechali jeden przystanek do Placu Inwalidów. Tam czekali na nas z niepewnymi minami. Ja doszłam tam z resztą klasy na piechotę. Nie odezwałam się chyba ani słowem, tylko zachowałam "kamienną twarz".
Następnego dnia przyszli do mnie z kwiatami i przeprosinami. Wtedy dopiero wspomniałam coś o dyscyplinie i o tym, że na wycieczce szkolnej ja jestem za nich odpowiedzialna.

przeprosiny 1   przeprosiny 2
Przeprosiny

przeprosiny 3

Dlaczego takie rzeczy dzieją się na szkolnych wyjazdach? Bo młodzi są razem, poekscytowani nietypową sytuacją, bo hormony w wieku dojrzewania buzują a presja środowiskowa staje się czasem ważniejsza, niż przykazania rodzinne czy szkolne. Ja byłam pasjonatką i decydowałam się na takie wyjazdy, mając pełną świadomość swojej odpowiedzialności. Czy ryzykowałam? Tak. Ale te dzieci tak te Zielone Szkoły lubiły. I były one dla nich prawdziwą szkołą życia. A przy tym poznawałam swoich uczniów w sytuacjach codziennych, zupełnie innych niż w szkole. Na pewno pomagała mi też świadomość, że w tej specyficznej klasie rodzice stoją za mną murem. Miałam z nimi bardzo dobry kontakt.

Kontakty z rodzicami

To zresztą ciekawe, jak ja, będąca w swoich latach szkolnych osobą nieśmiałą, małomówną i mało aktywną oraz zestresowaną presją szkolną, zmieniłam się, gdy zostałam nauczycielką. Nagle stanęłam przed grupą uczniów a potem rodziców i prowadziłam zajęcia oraz wywiadówki jako zupełnie inna osoba. Jestem elokwentna, pewna siebie, swobodna, mówię ciekawie i z werwą, kontrolując uwagę publiczności, zmieniając ton, czy wypuszczając jakąś dykteryjkę, gdy już widzę znużenie audytorium. Myślę, że nowe stanowisko, po latach zajmowania się tylko intelektualnymi problemami matematyczno- programistycznymi otworzyło we mnie inne pokłady moich zdolności, dotychczas głęboko ukryte. Dlatego napisałam we wstępie, że szkoła mnie rozwinęła i wzbogaciła. Myślę też, że jest to związane z moimi zdolnościami i zamiłowaniami aktorskimi, które odkryłam dopiero w wieku późniejszym, a odziedziczyłam je po mamie. Na scenie czuje się świetnie, rozkwitam, a występowanie przed jakimś audytorium można też porównać z graniem na scenie.

I, nawiązując do mojej drogi do zawodu nauczycielskiego, pewnie by tego nie było, gdybym mogła się dłużej zastanawiać, czy zostać nauczycielem w szkole, której jako instytucji nie lubiłam. Ale sytuacja, w jakiej się znalazłam, że musiałam podjąć decyzję z dnia na dzień, spowodowała, iż po podjęciu tej decyzji dostałam olbrzymiego „kopa” adrenaliny, wystarczającego mi na długie lata, w ciągu których swój zawód zwyczajnie polubiłam. Oczywiście nie obyło się to bez kosztów w postaci wielkiego zaangażowania czasowego i emocjonalnego - przez kilka pierwszych lat codziennie po powrocie ze szkoły bolała mnie głowa i czułam się wypompowana jak dętka.

Czy to znaczy, że nigdy nie miałam konfliktów w rodzicami? Nie. Czy była to moja wina? W jednym przypadku tak, w pozostałych to było nieporozumienie.

Sytuacja pierwsza:

Czas akcji: klasa IV. Właśnie zaczęłam swoją klasę uczyć matematyki, uzyskawszy „zgodę” rodziców. Chciałam się nie tyle wykazać, co pokazać, że matematyka nie musi być nudna, typu liczenie słupków, że nie tylko działania schematyczne są ważne, ale wymaga ona myślenia i to właśnie jest w niej wspaniałe. „Matematyka królową nauk”.

Zadałam dzieciom do rozważenia w domu zadanie z podręcznika oznaczone gwiazdką, mówiąc: „- To jest trudne zadanie, pomyślcie, jakbyście go mogli rozwiązać. Omówimy to sobie na następnej lekcji”.

Zapomniałam, że mam do czynienia z ambitnymi dziećmi i równie ambitnymi rodzicami. I na wywiadówce zostałam zasypana pretensjami:
„- Jak można było zadać dzieciom do domu takie zadanie? Przecież w klasie czwartej nie znają układy dwóch równań z dwoma niewiadomymi. Tyle czasu poświęciłem na tłumaczeniu tego dziecku!”

Ręce mi opadły. Ale spokojnie pytam:
„- Proszę państwa, czy to Wy chodzicie do szkoły, czy Wasze dzieci?”
„Czy to Wy macie się uczyć, albo uczyć je, czy szkoła?”

Emocje trochę zmalały, ale żal pozostał.
„- No jak to? Przecież zostało to zadane do domu…”
„- Ale nie jako zadanie obowiązkowe, tylko wyzwanie zachęcające do myślenia. Nie znalezienie rozwiązania nie groziło postawieniem jedynki. A poza tym do rozwiązania tego zagadnienia nie trzeba stosować układu równań. Wystarczy zrobić to tak…”

I pokazałam na tablicy, jak można rozwiązać to zadanie bez żadnych skomplikowanych działań, tylko grupując i przegrupowując poszczególne elementy danych. Ta była logiczna łamigłówka.

Oczywiście odebrałam tym zdarzeniem własną lekcję i więcej już tak ambitnych zadań nie robiłam. Poszłam inną drogą. Założyłam w klasie kółko matematyczne i chodziły tam te dzieci, dla których matematyka nie była udręka, tylko wyzwaniem intelektualnym. Rozwiązywaliśmy zadania z Lilavati autorstwa Szczepana Jeleńskiego i różne inne zadania logiczne, na przykład z Kangura - mój syn corocznie od klasy 6-tej zostawał laureatem tego Międzynarodowego Konkursu Matematycznego (nagrodą było stypendium pieniężne lub wyjazd na wycieczkę zagraniczną) i stąd miałam dostęp do zadań z poprzednich edycji konkursu. Pod koniec IV klasy kilku moich uczniów wystartowało w Dzielnicowym Konkursie Matematycznym Tourus i moja córka została laureatką, co szczególnie mnie ucieszyło, bo był to jej pierwszy triumf naukowy, a poza tym miałam nadzieję, że przekona to niektóre moje uczennice, że Asia zasługuje na 6 z matematyki i jej oceny nie są wynikiem niesprawiedliwego oceniania z mojej strony. Bo niestety dwie z nich rozsiewały w klasie plotki typu:
„- Asia ma piątki i szóstki z matematyki, bo przecież to jej mama sprawdza klasówki”.
To były właśnie te negatywy uczenia i bycia wychowawcą własnego dziecka.

Drugim przypadkiem były pretensje jednego roszczeniowego rodzica, który uważał, że powinnam postawić jego córce wzorową ocenę zachowania na koniec klasy siódmej. Pan ten (wykładowca na jakiejś uczelni) wtargnął na moją lekcję, domagając się podwyższenia tej oceny – (w dzisiejszych czasach nie do pomyślenia, gdyż mamy jako platformę komunikacji dziennik internetowy). Tak więc cała rozmowa odbywała się w obecności klasy.

Uświadomiłam panu, jakie stosujemy kryteria oceny zachowania – że to nie tylko moja decyzja, bo wypowiada się cały zespół uczący w danej klasie, że na ocenę wzorową trzeba się czymś wyróżnić i nie wystarczy być grzecznym – na przykład trzeba coś zrobić na rzecz społeczności klasy (przykładowo uczniowie uzdolnieni pomagają słabszym w nauce) a jego córka nic nie robiła na rzecz klasy. A potem powiedziałam, że popisała się raczej niesubordynacją w czasie Zielonej Szkoły, gdy niezgodnie z regulaminem i wielokrotnie upominana szła na czele grupy, wyprzedzając mnie – kierownika i przewodnika wycieczki. A działo to się w Tatrach, gdzie jest to tym bardziej niedopuszczalne. Pan rodzic strasznie się zdenerwował i opuścił klasę krzycząc na mnie, że on z tym pójdzie do dyrektora a nawet do kuratorium.
„- Proszę bardzo, może pan pójść nawet do ministra” stwierdziłam, czym wzbudziłam porozumiewawcze uśmieszki swojej klasy, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły.

podziękowanie od rodziców
Kartka z podziękowaniem od rodziców mojej klasy na zakończenie szkoły podstawowej

Program ekologiczny a Zielona Szkoła

A działo się to w klasie siódmej, gdy realizowaliśmy stworzony przez mnie program edukacyjno – ekologiczny, za którego wymyślenie i realizację otrzymałam z dzielnicy dofinansowanie w wysokości 3 tysiące złotych na klasę. Było to na tamte czasy bardzo dużo i umożliwiło mi kupno różnych potrzebnych akcesoriów oraz dofinansowanie różnych atrakcji w czasie wyjazdu (n. p. dowóz klasy konnymi powozami do Morskiego Oka – wracaliśmy już na własnych nogach) a także opłacenie części kosztów wyjazdu na tygodniową Zieloną Szkołę do Zakopanego dla siedmiorga uczniów, których rodziców nie byłoby na to stać (oczywiście dzieci, nawet te obdarowane, o tym nie wiedziały).

klasa 7b
Klasa VII b ze mną jako wychowawczynią

dofinansowanie
Informacja dla rodziców o dofinansowaniu dodatkowych atrakcji na Zielonej Szkole

Program, który wymyśliłam był rzeczywiście wypasiony i interdyscyplinarny – minimalistką nie jestem a i zainteresowania mam wielorakie. W ciągu dwóch lat nauki mieliśmy zrealizować kilka akcji:

- zbierania baterii, za które otrzymaliśmy 15 drzewek do posadzenia na terenie szkoły, co wiązało się też z narysowaniem przez dzieci planu szkoły, posadzenia drzewek w miejscach uzgodnionych z dyrekcją i zaznaczeniu tego na planie, ogrodzenia drzewek metalowymi płotkami (kupiłam je w sklepie ogrodniczym, dzieci tylko przycinały je sekatorami na kawałki), wykonania na technice ozdobnych deseczek ze sklejki, (gdzie wypalone zostały przez uczniów nazwa drzewa, kto go posadził oraz wysokość w momencie posadzenia), a w lecie dyżurów podlewania w dni upalne, aby się drzewka ukorzeniły) To działo się naprawdę i dzieci to robiły, tylko dlatego, że ich wychowawczyni miała taki pomysł - nie istniał wtedy jeszcze obowiązkowy wolontariat

sadzenie drzewek      klasa 7b - sadzenie drzewek
Sadzenie drzewek uzyskanych za baterie.

plan nasadzeń         daglezja
Plan nasadzeń drzewek na terenie szkolnym i daglezja, posadzona przez Marysię K. i moją Asię - po 25 latach jest już dużym drzewem

- zbierania śmieci nadających się do recyklingu na osiedlu z poinformowaniem o tym wcześniej mieszkańców, aby określonego dnia wystawili te śmieci przed drzwi

sadzenie drzewek
Osiedlowa akcja zbieranie śmieci do recyklingu

       

- monitorowania stanu wody w dwóch ujęciach wodnych w Warszawie i dwóch w Zakopanym – tu skorzystałam z pomocy jednego rodzica, który dostarczył nam taki fantastyczny podręczny, ale profesjonalny zestaw z odczynnikami chemicznymi, badający stopień i rodzaj zanieczyszczenia wody, jej zasadowość/ kwasowość oraz twardość. Wodę do badań pobieraliśmy z Kanałku na Kępie Potockiej i z kranów w naszej szkoły, a drugie doświadczenia zrobiliśmy w Zakopanem pobierając tam wodę z sieci miejskiej i Potoku Białego (bardzo fajna praktyczna lekcja chemii, związana również z ekologią).

Punktem kulminacyjnym był wyjazd klasy na Zieloną Szkołę do Zakopanego, gdzie zamieszaliśmy w klimatycznej willi Sienkiewiczówka, niedaleko Kuźnic i poza tradycyjnymi już zajęciami i konkursami tematycznymi dużo chodziliśmy po dolinach i górach. Kazałam uczniom kupić przed wyjazdem książeczki GOT i wszyscy zdobyli wtedy Popularną Odznakę Turystyczną. Pojechaliśmy jak zwykle z dwoma mamami, które dzielnie towarzyszyły nam w wycieczkach. Zwiedzaliśmy wszystkie doliny, położone przy ścieżce Pod Reglami, przeplatając to wyjściami w wyższe rejony gór. No dwóch tysiącach nie byliśmy, bo tam jeszcze zalegał śnieg, ale byliśmy na Nosalu i Kopieńcu, na Hali Gąsienicowej i nad Czarnym Stawem, nad Morskim Okiem i Czarnym Stawem pod Rysami. Dzieciaki chodziły świetnie i były zachwycone.

 na Toporowej Cyrhli
Klasa VII b na Toporowej Cyrhli przed wycieczką na Kopieniec

 na Kopieńcu
Już zdobyliśmy Kopieniec

Dolina Strążyska
W Dolinie Strążyskiej na tle Giewontu

schronisko Ornak
Przed schroniskiem Ornak

Jaskinia Mylna
W Jaskini Mylnej w Dolinie Kościeliskiej

wąwóz Kraków
Podchodzimy do Smoczej Jamy w Wąwozie Kraków: Eryk, Tomek, Marta, Asia

Hala Staw Gasienicowy
Podejście nad Czarny Staw Gąsienicowy

Czarny Staw Gasienicowy
Nad Czarnym Stawem Gąsienicowym

Morskie Oko
Nad Morskim Okiem

śnieg w Tatrach

Czarny Staw
Nad Czarnym Stawem Pod Rysami

Ale to tam właśnie jedna z dziewczyn była niesubordynowana, wybiegając przed grupę tak, że nawet musiałam zmienić trasę powrotu z stosunku do planowanej – czym naraziła się nie tylko mnie, ale i całej klasie.

Jakie jeszcze miałam z klasą problemy?

Trudno było mi wpoić niektórym z nich uczciwość, która dla mnie jest bardzo ważna. No bo jak zareagować, gdy jakaś uczennica przylatywała do mnie, aby pochwalić się, że udało jej się ściągnąć na klasówce z biologii? Albo jeszcze gorzej, że pani nauczycielka, która pilnowała uczniów na konkursie polonistycznym, podpowiadała im? Zresztą źle! Jaką ja urządziłam wtedy awanturę w pokoju nauczycielskim!

Zresztą z polonistkami miałam najwięcej kłopotów. Niektórzy uczniowie bardzo narzekali na panią od polskiego - skreśla im w wypracowaniach ich własne poglądy a wpisuje te, które sama uważa za jedynie słuszne. Rzeczywiście, pani N., bardzo kulturalna starsza pani i zasłużona nauczycielka, była bardzo mało elastyczna, a nawet powiedziałabym apodyktyczna. I niektórym uczniom bardziej oczytanym, z talentem pisarskim, a i takich też miałam, bardzo to przeszkadzało. Starałam się więc stonować nastroje moich uczniów i uspokajać emocje. Ale w sytuacji konfliktowej przy wystawianiu ocen zachowania na koniec ósmej klasy stanęłam po ich stronie.

Klasa moja była specyficzna i zróżnicowana. Jedna trzecia uczniów była bardzo zdolna a jedna trzecia z dysfunkcjami. I te dzieciaki zdolne pomagały tym słabszym w nauce i ciągnęły je do góry za uszy. Gdy moja klasa kończyła edukację w szkole podstawowej miała największą średnią w szkole – większą od eksperymentalnej kasy 8A, do której wybierano siedmioletnie dzieci metodą testów. (Nota bene moja córka nie dostała się do tej nadzwyczajnej klasy eksperymentalnej a kończyła szkołę jako najlepsza uczennica w szkole, biorąc pod uwagę to, że była laureatką olimpiady informatycznej i podwójną finalistką olimpiady geograficznej, o konkursach dzielnicowych nie wspomnę).

Mikołajki
Mikołajki klasowe w klasie piątej

poczet sztandarowy 1      poczet sztandarowy 2
Poczet sztandarowy w klasie ósmej trzymała nasza klasa: 1. - Iwonka, Hubert i Marysia; 2. - Janka, Tomek i Asia

dyplom dla rodziców
Dyplom, który otrzymaliśmy od dyrekcji z mężem za wychowanie córki

zakończenie 8 klasy        zakończenie szkoły
Zakończenie szkoły podstawowej. Kwiaty wręczają mi Marcin, Kinga i Michał

Szkołę podstawową zakończyliśmy wspólnie – ja, Asia i nasza klasa. Na zakończenie zaprosiłam wszystkich do swojego nowego domu na zabawę. Podarowali mi do nowego ogródka cyprysika niebieskiego - teraz jest już sporym drzewem.
Było hucznie, radośnie, trochę smutno, niektórzy popłakali się żegnając. I obiecali sobie, że spotkają się za dziesięć lat. W kronice szkolnej napisali, jak siebie za te dziesięć lat widzą i obiecali sobie, że to zweryfikują.

Rzeczywiście 10 lat później zaprosili mnie na imprezę. I to wtedy usłyszałam od jednego nich:
„- Była pani wspaniałą wychowawczynią. Tylko dzięki pani przeżyłem szkołę podstawową”