Kronika domu szczęśliwych kotów | Kocie historie | Kocie zachowania | Bohaterowie kroniki i ich galeria | Koty świata |
Jak już pisałam na jesieni, zwaliła się do naszego domu gromada kotów na dłuższy odpoczynek. Amaretto wysypia się za wszystkie czasy i można nawet zaryzykować stwierdzenie, że, jak na niego, stał się „pieszczochem”. Kładzie się na kocu na kanapie lub na moim łóżku, nie przeszkadza mu bliskość człowieka a nawet wspaniale mruczy, gdy go głaskać. Tylko trzeba uważać, aby nie przekroczyć rejonów główki i grzbietu, bo tego nie lubi. Jego dawna pani, mówi, że zawsze lubił pieszczoty i nie przeszkadzało mu głaskanie po innych częściach ciała, więc może ciągle nie jestem traktowana przez kocurka, jak jego prawdziwa pani.
Amaretto
Miałam z nim przeprawę, gdy wrócił jesienią po dłuższej nieobecności. Na jego grzbiecie zauważyłam jakiś kołtun, więc zajrzałam w futerko, a tam masa drobnych czarnych punkcików i ranka taka jak od zatarcia. Chciałam mu to wyczyścić mokrą watą, ale rozdziawił na mnie paszczę i od razu uciekł.
Gdy pojawił się następnego dnia, byłam już przygotowana. Dałam mu masę pachnącego jedzenia, aby go czymś zająć a sama próbowałam wyczyścić go i wtedy zauważyłam, że watka zabarwia się na brunatny kolor, czyli na sierść kiedyś przesączyła się krew. A za chwilę w polu widzenia pojawił się jakiś insekt i szybko ukrył w gąszczu futra. No więc wszystko stało się jasne. Nie wiem, co to było, ale wyglądało mi na pchłę i to nie kocią, bo było wielkie. Gdzieś ty się Amaretto obracał? W jakimś szemranym towarzystwie. Na szczęście miałam jeszcze zapas środka na kleszcze i inne insekty i siknęłam na to miejsce zdrowo. Amaretto wrzasnął i z oburzeniem uciekł z domu, ale następnego dnia pojawił się znowu i był już dużo spokojniejszy. Pozwolił sobie wyczyścić rankę i futro dookoła, a chciałam to zrobić dokładnie, gdyż nie wiedziałam, czy czarne kropki są jajami czy odchodami nieproszonego gościa. I chyba zrobiłam to dobrze, bo paskudztwo więcej się na kocie nie pojawiło. Pełen sukces!
Tuż przed Sylwestrem mieliśmy z kolei przygodę z Buzukiem. Karmiłam go, jak zwykle wieczorem, przy otwartych drzwiach ogrodowych i na chwilę udałam się na górę, a gdy wróciłam, kotka już w kuchni nie było. Pomyślałam więc, że wyszedł już z domu, zamknęłam drzwi i poszliśmy spać. A następnego dni wyszliśmy rano i wróciliśmy dopiero wieczorem. Schodzę po coś do piwnicy, zamykając za sobą drzwi, a tam natykam się na nastroszonego Buzuka. Całą dobę przesiedział w domu! Buzuki, jak mnie zobaczył, chciał z piwnicy uciekać na górę, ale natknął się na te zamknięte drzwi i poczuł się osaczony. Schody wąskie, drzwi na wolność zamknięte, a ja z tyłu odcinam mu powrót do piwnicy. Chciałam zbliżyć się do niego, aby otworzyć drzwi, ale on poczuł się chyba w niebezpieczeństwie, bo jak na mnie nie fuknie, nastraszy zębiskami, zwinie w kabłąk.... Po prostu straszny dziki kot! Na szczęście się na mnie nie rzucił, tylko przeleciał między nogami a ja otworzyłam drzwi od piwnicy i jeszcze drugie, te na wolność i zawoławszy go, usunęłam się z drogi. Przez chwilę był nieufny, ale potem, gdy zrozumiał, że ma wolną drogę, wypadł z domu jak strzała i nie wracał przez kilka dni, mimo mrozu.
Buzuki obraził się na nas na jakiś czas po uwięzieniu go w domu
W styczniu zmarła moja mama, na 3 tygodnie przed datą ukończenia 91
lat. Rozległe zapalenie płuc w połączeniu ze zmianami w nich,
spowodowanymi 65 - letnim stażem palenia papierosów i problemami z
krążeniem, spowodowały objawy niedotlenienia i mamy organizm nie
poradził sobie z tym wszystkim.
Mama zmęczona życiem już od wielu
lat, odsunięta od prac domowych i ukochanego ogródka od czasu, gdy
złamała nogą i zdecydowała się zamknąć na piętrze w swoim pokoju, tak
naprawdę chciała już odejść i akcentowała to wielokrotnie ku mojemu i
mojej siostry oburzeniu.
Ja myślałam, że mama będzie żyła wiecznie i
mimo, że zaczęłam spodziewać się najgorszego, gdy nie miała już ochoty
ani siły jeść na kilka dni przed zgonem, to i tak jej śmierć była dla mnie
szokiem. Opuściła mnie mama, która była przy mnie przez 60 lat mojego
życia!
Odeszła osoba, która kochała koty. Ta, która dała dom opuszczonemu
przez właścicieli Miśkowi, zastępując mu ukochaną panią.
Ta, która oswoiła i przyhołubiła Ouzo, która karmiła zagubioną Redsinę, gdy pojawiła się znienacka na naszym osiedlu zimową porą osiem lat temu. To mama karmiła potem potomstwo Redsiny, gotując małym kotkom mleko z płatkami i przyzwyczajając je do jedzenia "ludzkiego" pasztetu i parówek na zmianę z suchą kocią karmą. Zimą, gdy bała się przeziębienia, otwierała tylko okno tarasowe, aby nasypać kotkom suchego jedzenia, a potem patrzyła na nie przez szybę, jak wyszukują ziarenka na wyścigi - nazywała to polowaniem: "Ja im sypię kocie cukiereczki a one na nie polują". Przejęłam od mamy ten zwyczaj, gdy Buzuki zaczął do mnie przychodzić. Po nakarmieniu kotka właściwym jedzeniem, rozsypuję mu na deser suchą karmę na podłodze, a on na nią poluje.
Dzieci Redsiny na tarasie mamy - Buzuki i Zorba jedząca kocie cukiereczki
Koty asystowały mamie przy jej zajęciach ogrodowych. Misiek i Zorba
chodziły za nią jak psy (choć Zorba nie dała się dotknąć). Za to Zorba
często przesiadywała na parapecie okna, obserwując przez szybę,
co
mama robi w domu. Dzięki mamy cierpliwości i zwabieniu małych kotków
do pokoju na kiełbaskę, udało się młode złapać i zaszczepić a Zorbę również wysterylizować. Mama bardzo to przeżywała - najpierw emocje ze
zwabianiem dzikich kotów do mieszkania,
potem traumatyczne
zderzenie z weterynarzem, zakończone zagonieniem kotki do łazienki, co
zresztą weterynarz opłacił pogryzioną ręką.
Potem przetrzymywanie
Zorbki przez tydzień w piwnicy i próby karmienia jej. "Ona na mnie
patrzy z takim wyrzutem i wcale nie chce jeść a Buzuki i Ouzo nawołują
ją i szukają w ogrodzie".
Poza paroma latami szczęścia z posiadania Miśka i radości z karmienia i oswajania kolejnych kotów, mama miała też chwile smutku związane z ich odchodzeniem. Najpierw zmarł Różowy Nosek, okrutnie okaleczony przez kłusownika, szukający pomocy u Iwonki, potem było rozstanie z Miśkiem, który dożył swych szczęśliwych lat u Iwonki i mamy. Później zginął we wnykach nasz wspaniały, mądry Prążek. Następnie malutka Feta, córka Redsiny, została najprawdopodobniej otruta, gdyż raz pojawiła się na mamy tarasie, okropnie wymiotując. Mama w obawie, aby inne koty nie zaraziły się od chorej, bardzo energicznie wymyła terakatę a Feta uciekła pod krzaki. I potem już jej nie było. A mama miała wyrzuty sumienia: "Zamiast zmywać taras, trzeba było ją złapać i zawieźć do weterynarza. Może jeszcze udałoby się ją uratować." Ale jak tu złapać dzikiego kotka?
Potem nastąpił bardzo ciężki dla mnie okres, gdy zaginął Łobuz. Mama
żarliwie pocieszała mnie: "Córeczko, czuję, że on żyje, tylko gdzieś
się zagubił. Na pewno do Ciebie wróci, on Cię tak kochał...".
Gdy
zaledwie dwa miesiące później zniknął też Ouzo, mieszkający kilka lat
na mamy ogródku, w tym ostatni roku w budce z pozostawionymi przez
Redsinę małymi Zorbą i Buzukiem, zachodziło podejrzenie,
że stało mu
się coś złego a wtedy ja z kolei pocieszałam mamę: "Może było już im w
budce za ciasno i Ouzo postanowił ustąpić teren Buzukowi, gdy ten już
dorósł i poczuł się facetem. Może nie chciał konkurować z kocurkiem,
którym opiekował się od maleńkości, jak tata własnym synem".
Wskazywałby na to fakt, że Ouzo po zniknięciu Łobuza zaczął pojawiać
się na moim ogródku, a więc eksplorował nowe terytoria.
Ale tak naprawdę obie wiedziałyśmy, że to niemożliwe, aby kot tak zżyty z ogrodem i młodymi kociakami nagle wszystko zostawił i już nigdy nie pojawił się w domu. Ouzo rozpłynął się w tajemniczych okolicznościach, tak jak Łobuz wcześniej. Na pewno nie zginęły we wnykach blisko domu, bo ten teren już miałam wtedy pod kontrolą.
Zorba i Buzuki były ostatnimi kotami, które opuściły moją mamę. Zimą, gdy były wielkie mrozy, kotki przestały nagle mieszkać w swojej ocieplanej budce. Dlaczego? Mam swoje podejrzenia, ale bez dowodów, nie mogę zrzucać na nikogo winy. Zbiegło to się z kilkutygodniową wizytą pewnej nowej osoby w mamy domu. W każdym razie było to na rękę przyjacielowi Iwonki, który po zamieszkaniu razem z nią, wielokrotnie wyrażał swoją dezaprobatę w związku z kotami. Buzuki znaczył teren, koty zagrażają ptakom, a ja plączę się po nieswoim domu, doglądając kotów, ocieplając im budkę stara kołdrą (co na pewno nie wyglądało estetycznie). Zorba po Sylwestrze nie pokazywała się przez 6 dni, a jak pojawiła się raz na ogródku, w ogóle nie weszła na taras. Nie chciała schronić się do budki, nie czekała na jedzenie a zmrożonego pokarmu, który leżał w miseczce od tych kilku dni nie chciała wziąć do buzi. I więcej nikt jej nie widział. Czy była chora? Zatruta? Zaszczuta? Ale na pewno nie przeżyła tej zimy, gdyż Buzuki, który na szczęście wcześniej znalazł drogę do mojego domu, wyraźnie jej poszukiwał i nawoływał. Miauczał tak, jakby ją nawoływał czy opłakiwał. Miauczał, choć nigdy wcześniej ani potem tego nie słyszałam.
Mama to przeżywała, ale już jakby mniej - ona sama odsuwała się już od życia, robót domowych i prac w ogródku. Nowy gospodarz robił coraz więcej zmian w je domu, które ona niezbyt akceptowała. A po złamaniu nogi mama przez trzy lata zamieszkiwała już tylko pokój na piętrze. Czasem dopytywała się o koty, cieszyła, że Buzuki żyje, że do mnie przychodzi. Czasem obserwowała je przez okno na swoim piętrze i zaaferowana opowiadała mi, jakie nowe osobniki kręcą się koło jej domu.
Ale przez ostatnie parę miesięcy coraz mniej ją interesował ten świat. Mówiła mi, że pogrąża się we wspomnieniach z lat swojej młodości, zwłaszcza tych, w których była razem ze swoją ukochaną siostrą, zmarłą 23 lata temu. I chyba z nią spotkała się moja mama, gdy odeszła cichutko we śnie 29 stycznia 2015 r.
Mam nadzieję, że czekał tam na mamę mój tata – ile miałaby mu do opowiadania! Tyle zmian zaszło przez te 27 lat, od kiedy zmarł, na świecie, w Polsce i w naszej rodzinie! A może na tym lepszym ze światów odnajdzie też mamę cień Miśka, aby mruczeć jej kołysanki w jej niekończącym się śnie.
Nietypowa łagodna zima nie dała nam się w tym roku we znaki. Mróz i to niewielki utrzymywał się zaledwie kilka dni. Śniegu do sprzątania właściwie nie było, tylko dwa razy odśnieżałam schody. Mimo to koty zachowywały się, jakby przygotowane były na ciężki okres zimowy. Więcej jadły, dłużej wylegiwały się w domu w dzień a i noce spędzały w domowych pieleszach. Każdy miał swoją ulubioną sferę wypoczynkową. Redsina po kilkakrotnym spotkaniu na moim łóżku Metaksy lub Amaretta dalej manifestowała swe niezadowolenie, omijając moją sypialnię z daleka. Pewno Metaksa albo jej wnuk zostawili na łóżku jakieś ulotne ślady swojej obecności, rażące wrażliwe powonienie Redsinki, chociaż dla mnie niewyczuwalne.
Zresztą u Metaksy parokrotnie dawało się wyczuć specyficzny zapaszek, gdy
dostawała jednego z nawrotów swojej choroby. Mniej więcej co miesiąc
odnawiały się kotce problemy z buzią.
Biedulka dławiła się przełykanym
pokarmem, śliniła nieustannie i w końcu przestawała jeść.
Do tego zaprzestawała czyszczenia futerka i tworzyły jej się
zgrubiałe kołtuny, składające się się z sierści, kurzy i łupieżu.
Po
prostu flejta! Dopiero porcja antybiotyku ze sterydami likwidowała
stan zapalny i kotka na jakiś czas odzyskiwała humor, siłę i jaki taki
wygląd.
Chociaż w odzyskiwaniu tego ostatniego trzeba było pomóc
wyczesywaniem kudłów. Metaksa tego nie lubi. Parę razy dostałam od niej łapą, gdy nie
zrezygnowałam z zabiegów mimo jej ostrzegawczego powarkiwania.
Buzuki, po przygodzie z przypadkowym zamknięcie w domowy areszcie, pogodził się z nami i ładnie przychodził na cowieczorną kolację.
Amaretto spędzał zimą długi czas w domu, zbierając siły na kolejny rok łazęgowania, aż do lutego, kiedy to pogoda zdecydowanie wybrała opcję wiosenną i kot poczuł zew natury. Odtąd już w domu nie sypiał, tylko raz dziennie pojawiał się na posiłek.
Zapraszam na moją stronę o podróżach