Kronika domu szczęśliwych kotów | Kocie historie | Kocie zachowania | Bohaterowie kroniki i ich galeria | Koty świata |
„Wreszcie emerytura” napisałam, ale tak naprawdę to nie cieszę się z samej emerytury, bo wiadomo, oznacza to przesunięcie się na osi mego życia bardziej w stronę smugi cienia ;), ale z ulgą przywitałam wrzesień, w którym nie musiałam po raz pierwszy od trzydziestu lat (poza jednym rokiem urlopu zdrowotnego) powracać do pracy zawodowej – zaczęłam pracować tylko 1 dzień w tygodniu! Wreszcie mogłam sobie pozwolić na prawie pełne rozleniwienie: śpię do której chcę (muszę tylko wstać rano, aby podać Redsinie lek o koło 10-tej), jeśłi chcę, to czytam książkę w łóżku do południa, sprzątać mogę wówczas, kiedy mam na to ochotę, bo mąż i tak nie zwraca na to uwagi, a Asia już wyprowadziła się od nas na stałe i jest tylko gościem raz w tygodniu. Jednym słowem, jestem prawie wolnym człowiekiem.
Dlatego też zajęłam się sprawami, które do tej pory odkładne były na lepsze czasy, bo ciągle coś innego było pilniejsze do zrobienia. Dopisałam też nowy dział do strony WWW o mojej pasji tanecznej i Klubie Tańca Dawnego, w którego zajęciach i produkcjach scenicznych uczestniczmy razem z córką.
Miałam też czas, aby odnowić swoje dawne przyjaźnie, zapraszając do mnie na trzy dni koleżanki z lat młodości, spędzonych w Przecławiu oraz spotykając się z przyjaciółką z czasów studiów, z którą nie widziałyśmy się od przeszło 30 lat.
Jeśli chodzi o koty, to też zostały dopieszczone – pani w domu oznacza to, że w każdej chwili można wyjść z domu i do niego wrócić i przez cały dzień można dopraszać się o jedzenie. Wprost cudownie!
A tu pusta jest miseczka...
Przez cały dzień można dopraszać się o jedzenie
W listopadzie wreszcie ustalono dawkę leku na nadczynność tarczycy u Redsiny po kilku miesiącach prób i powtarzanych badaniach krwi. Za jakiś czas przyjdzie więc kolej na dalsze badania – na razie obserwujemy u naszej koteczki coraz mocniejsze potykanie się na przednich łapkach i w dalszym ciągu problemy z chudnięciem.
A jesień była długa i łagodna i spędziłam ją najdłużej jak się tylko dało na ogródku. Tylko trochę śniegu sypnęło przed świętami.
Po półrocznych próbach ustalono wreszcie dawkę leku na tarczycę dla Redsiny
Kalua na ogródku
Przed świętami spadło troszkę śnieżku
Wigilia 2018 odbyła się jak zwykle u nas i było to bardzo radosne spotkanie rodzinne, a ze względu na to, że uczestniczyła w niej już czwórka wnuków - również ekscytujące. Dzieci zaplanowały polowanie na św. Mikołaja i przygotowały na niego pułapki w postaci słodyczy na zachętę i dzwonków doczepionych do nich, które miały zdradzić, kiedy Mikołaj na tę przynętę się połaszczy. W związku z tym atmosfera nie sprzyjała refleksji i śpiewaniu kolęd, mimo że nasze wnuki znają ich bardzo dużo i lubią je śpiewać, zwłaszcza trzyletni Jureczek. Zaśpiewaliśmy ze trzy kolędy a potem przyszła już pora na mikołajowe szaleństwo. Naszą tradycją jest, że podarki dajemy sobie wszyscy wszystkim, co przy tej ilości ludzi wpływa na ich mnogość i rozdawaniem ich zajmują się najmłodsi członkowie rodziny. Prezenty, po znalezieniu ich w piwnicy, zaanansowanym dzwonkiem („Mikołaj był, ale chyba przestraszył się dzwonka, bo nawet nie zabrał słodyczy i uciekł, ale na szczęście prezenty zdążył zostawić” - relacjonowały podniecone dziewczynki), rozdawali więc Ela, Zosia i Jurek. W Wigilii uczestniczyły też Redsina i Metaksa, którym dziecięce okrzyki nie przeszkadzają. Natomiast Sheridan bał się przez cały wieczór wejść do domu, a jak w końcu się zdecydował, uciekł natychmiast do piwnicy i tam przesiedział do końca Wigilii.
Tegoroczna zima nie odbiega od normy zim ostatnich lat – jest łagodna i tylko trochę przyprószyła śniegiem. Zaraz zrobiło się jaśnej i weselej a mrozek, nawet jeśli był, nie przekraczał –3 stopni. Ale wystarczyło to, aby koty na stałe zadomowiły się na jakieś kilka tygodni. Niestety przy każdej, nawet krótkotrwałej odwilży Sheridan, tak jak poprzedni mieszkający u nas kawalerowie, skierowywał swe instynkty w stronę pań – mrauczał i próbował zainteresować sobą domowe koteczki z wiadomym skutkiem. Toteż często słychać było różne pomraukiwania i fuczenie a nawet warkoty (w tym przodują Tekila i Kalua, które mimo swego dojrzałego wieku ciągle jeszcze są pełne młodzieńczej energii życiowej). Wobec tego dotknięty do żywego Sheridan wychodził na dwór, szukać tam szczęścia, przy mojej, nie ukrywam, uldze.
Tekila na regale - przykład młodzieńczej energii podstarzałych kotek
Korzystając z tego, że byłam przez tydzień sama i nikt mi nie narzekał, że chcę samowolnie ingerować w naturę i okaleczać zwierzę, chciałam zawieźć Sheridana do kliniki, aby go wysterylizować. Rozważyłam sprawę i doszłam do wniosku, że dosyć już mam kocurków, które utraciłam, gdyż nie trzymały się domu. Poza tym chaszcze, które od poprzedniego roku rosły za naszym osiedlem, zamieniły się w plac budowy, a za nim już jest ruchliwa jezdnia. Dopóki rosły głogi, chruśniak malinowy i zagajnik, był to koci raj, w którym buszowały przez wiele lat Prążek (który niestety przepłacił to śmiercią), Łobuz, Metaksa, Tekila, Amaretto, Kalua, Redsina, Bandżo i Buzuki (ten to w ogóle tam mieszkał). A teraz nie ma już zagajnika, który zatrzymywał koty, tylko błoto i rozryty, odkryty treren. Pewnego razu Sheridan wrócił do domu umazany od stóp do połowy tułowia jakś mazią, która wyglądała mi na rzadki cement. Namęczyłam się, aby go powycierać na mokro a łapy umyłam mu pod bieżącą wodą, zanim to wszystko na nim zaschło (na szczęście była wówczas w domu córka i mi pomogła). Tak więc chciałam Sheridna wysterylizować, ale wszystko spaliło na panewce, gdyż nie udało mi się załadować kota do kontenera. Wsadzałam go w jednej strony a on naparł na kontener z drugiej i wyłamując plastikowe drzwiczki, przecisnął się małym okienkiem. Taki mocny i zdeterminowany – nie podobał mu się pomysł zamykania go w ciasnej klatce.
W czasie ferii wyjechałam dwukrotnie. Raz na kilka dni z wnuczkami do ośrodka położonego w środku lasu, celem nałykania się świeżego powietrza. Chodziliśmy tam na spacery, tropiąc na śniegu ślady zwierząt a rano i wieczorem dokarmialiśmy młodego kotka, który przychodził na taras pod nasz domek. I w przeddzień wyjazdu dowiedzieliśmy się, że nie jest to kotek tzw. ośrodkowy – "Nie wiadomo skąd się przybłąkał, może przychodzi z okolicznych domów i tu się tylko dokarmia. A w ogóle to ludzie przyjeżdżają tu na wypoczynek przywożąc swoje koty i psy i część z nich tu zostawiają. Jakaś pani przyjechała z trzema małymi kotami i odjechała bez nich. Koty dokarmiane były przez kolejnych kuracjuszy a gdy przyszedł mróz przed świętami Bożego Narodzenia jednego wzięła do domu jedna z pracownic ośrodka a po drugiego przyjechała z Warszawy jakaś pani, która polubiła go, dokarmiając na jesieni. A ten co do nas przychodzi, to może ten trzeci, a może jeszcze jakiś inny – tak relacjonowali nam pan naprawiający piec i pani w recepcji. My nie zdecydowaliśmy się na zabranie kotka, bo ja już mam swoich dosyć a wnuczki mają alergię, ale nóż mi się w kieszeni otwierał na taką ludzką podłość (mówię o tych, którzy własne zwierzęta zostawiają na taką poniewierkę i skazują na bezdomność).
Kotek przychodził do nas na kolację...
Drugi raz wyjeżdżałam na tydzień do Afryki, zostawiając moje koty pod opieką Stasia. Muszę powiedzieć, że mój mąż ładnie się nimi zajmuje i wzorowo pilnuje, aby Redsina zjadła swoją porcję lekarstwa – nawet w końcu przyjął do wiadomości, że kuwety trzeba sprzątać jak najczęściej, wtedy koty nie sikają koło nich (próbowałam mu to wytłumaczyć obrazowo: „Czy ty chciałbyś wejść do kibla, w którym ktoś zostawił kupę?”) oraz myć miseczki po zeschniętym jedzeniu („Czy ty chciałyś jeść z takiej brudnej miski”) - to pytanie, w przeciwieństwie do pierwszego, już nie jest retoryczne, bo Staś nie zwraca uwagi na czystość i porządek w swoim otoczeniu. W Gambii i Senegalu nie miałam połączenia telefonicznego, więc tylko dwukrotnie wysłałam z telefonu koleżanki sms-a do Stasia zpytaniem „Co słychać” i uzyskawszy odpowiedź „Wszystko OK”, spokojnie zwiedzałam dalej. Wyjazd okazał się częściowo pouczający pod kątem obserwacji, jak ciężka jest sytuacja w krajach neokolonialnych centralnej Afryki a częściowo miły ze względu na podpatrywane ptaki i zwierzęta. I choć nie zdecydowałam się na „spacer z lwami”, która to atrakcji była nam proponowana (ze względu na moje ambiwalentne uczucia, jak traktuje się tam zwierzęta - tylko jako atrakcję nie dbając o przedłużenie gatunku a po tym, jak stają się już zbyt „wypalone zawodowo”, czyli niebezpieczne, pozbywając się ich i dalej nie wiadomo co się z nimi dzieje – powinny trafiać do ZOO, ale tak nie jest), to i tak miałam dużo spotkań z kotami, gdyż w obu krajach jest ich zatrzęsienie. I trzeba przyznać, że wyglądają na zadbane, zdrowe i niezagłodzone. Io wyjątkowe, zwłaszcza, że Gambia jest jednym z najbiedniejszych krajów świata...
Kotów na senagalskiej wyspie Geree jest zatrzęsienie - żyją w stanie wolnym
Tę zaprzyjaźnioną parkę obserwowałam też na wyspie Geree
Kot "basenowy" mieszkał z liczną rodziną i przyjaciółmi na terenie hotelu na pobrzeżach Dakaru, tam gdzie kiedyś była meta rajdu Paryż - Dakar
A to chyba afrykański kuzyn Sheridana ;)
Wróciłam z Afryki po tygodniu nieobecności i to wystarczyło, abym zastała złą sytuację. Staś na pytanie o koty powiedział, że Sheridana nie było od dwóch dni a wcześniej, gdy wrócił po trzech dniach nieobecności, to całe dwa dni tylko spał, taki był zmęczony po żeniaczce. I dodał, że z kota kapała krew, ale niewiele. I tyle. Nie sprawdził skąd ta krew, czy kot nie ma gorączki, skoro tak długo śpi, ani nawet nie skontrolował, czy kot w ogóle jadł. Zdenerwowałam się, bo dla mnie było oczywiste, że kot został ranny, był w złym stanie – pewno osłabiony i głodny. I mój mąż takiego kota wypuścił na dwór! No po prostu ręce mi opadły.
Zawołałm Sheridana i po dwóch godzinach zobaczyłam go, jak leży na wycieraczce przed domem. Wsunął się do domu a mnie od razu rzuciły się w oczy dwie banie zamiast obu przednich nóżek. Olbrzymie ropnie, z których kapała ropa. Kotek leżał i nie chciał jeść ani pić. Więc od razu po telefon do weterynarza z prośbą o szybkie przyjście do nas, bo nie chciałam kota męczyć wożeniem do kliniki a poza tym miałam w pamięci nieudaną próbę załadowania tego kota do kontenera. Uznałam też, że wizyta weterynarza w domu będzie dla zwierzaka mniej stresująca, a kot wyglądał na bardzo osłabionego.
Pan doktór stwierdził, że dawno nie widział kota w takim stanie. Załadował mu kilka zastrzyków z antybiotykami, przeciwzapalnym sterdydem i środkiem przeciwbólowym. Kot leżał bezwładnie i dał ze sobą wszystko zrobić. Wieczorem tego dnia kotek już wstał i podszedł do miski z wodą. Wypił trochę, ale żółtka, którym zwykle karmię koty z wysoką gorączką, nie chciał zjeść. Więc wpuszczałam mu do buzi rozbełtane żółtko z wodą przy pomocy jednorazowej strzykawki.
Sheridan ranny, z dużymi ropniami, był bardzo chory
Ale następnego ranka kotek poruszał się już lepiej i zjadł kilka malutkich kawałeczów mięska. Gorączka mu spadła. Kochana Redsina podeszła do chorego kota i chciala go polizać po uszku, ale nie pozwoliłam na to, aby nie zaraziła się od niego.
Przez tydzień przychodził do nas weterynarz z zastrzykami a kot dawał sobie wszystko zrobić, nawet wyciskać ropę z ran. Był też coraz mocniajszy – od czwartego dnia już ładnie jadł nie tylko mięso, ale też pasztet koci. Zaczął też mruczeć i ocierać się o mnie. Następowało wyraźne zdrowienie. A ja chodziłam za nim i wycierałam ślady po ropie, na szczęście nieliczne, zastanawiając się, jak potem wymyję łapy kota, posklejane ropą, jak już wreszcie przestanie się ona wydzielać.
Lecz tydzień po rozpoczęciu leczenia coś się zmieniło. Ropy pozbyśmy się ewidentnie, ale za to trzy przetoki, którymi wyciekała ropa na jednej z nóżek, zamieniły się w większą ranę, a kawałek skóry między nimi sterczał nad raną, przytwierdzony tylko po bokach i wyglądało na to, że jest to martwa skóra. Postanowiliśmy więc z weterynarzem, że następnego dnia założymy kotu opatrunek i doktór miał przynieść specjalny ochronny kołnierz. Ale zanim pan doktór przeszedł, kot zaszył się w szafie na kilka godzin i potam pokazał mi się już bez skóry. Pozostała okrągła, czerwona rana wielkosci 5 cm średnicy. Nie mogłam tego kawałka skóry znaleźć... Zjadł to?
Założenie pierwszego opatrunku nie sprawiło nam dużej trudności. Doktór trzymał kota leżącego na boku a ja położyłam na ranie opatrunek żelowy, na to gazik i wciągnęłam na nóżkę Codofox – taką elastyczną siateczkę do trzymania opatrunku. Wyglądało to dobrze i miałam wrażenie, że kot jest dobrze zabezpieczony. Nie założyłam mu kołnierza, gdyż okazał się wielki i sztywny i bałam się, że kot będzie się z nim szarpał. To nie łagodna Redsina. Sherodan był też już znowu silny, rzucał się łapczywie na mięso i nawet wyraźnie dopominał się, aby go wypuścić wreszcie na dwór. Zresztą zrobiło się ciepło i kocur poczuł znowu wolę bożą. Dało się to usłyszeć przez coraz głośniejsze „Mrauuuu, mrauuuuu!”. Martwiło więc mnie, ile czasu przyjdzie mi trzymać go jeszcze w domu i zmieniać mu opatrunki, gdyż strata skóry była naprawdę niemała. Weterynarz powiedział, że nie da się tej rany zszyć, gdyż jest okrągła i zbyt duża.
Ja muszę wyjść!
A odwiedziny Bandża, który dobija się, aby go wpuścić do naszego domu, ignorując chorego Sheridana, wcale nie pomagają w utrzymaniu kota w zamknięciu
Przez pół dnia wszystko było OK. Wieczorem zauważyłam, że kotek majstrował coś przy opatrunku, ściągając go zębami w dół – część rany została odkryta. Podciągnęłam mu trochę opatrunek do góry, choć nie było łatwo – kocur odzyskał już werwę i bronił dostępu do nogi. Przy wtórze sheridanowych okrzyków nawołujących dziewczynki, poszliśmy z mężem spać, ale wcześniej zobaczyłam, że nad opatrunkiem zrobiła się kotu jeszcze jedna rana – tym razem poprzeczna, blisko pachy. Jakby się kot rozpruł. Może próbował znowu zdjąć opatrunek zębami i sobie coś rozwalił. Weterynarz obiecał, że przyjdzie rano i przyniesie inny, mniej sztywny kołnierza a ja przemyślałam, jak uszyć dla kota ochraniacz, który nie tylko ochroni ranę, ale też podwiąże opatrunek do tułowia.
Rano uszyłam w ręku taki ochraniacz, zapinany na nodze i podwiązywany na tułowiu, tylko czy kot da sobie to założyć? A gdy zobaczyłam, że stary opatrunek przykrywa znowu połowę rany a nowa rana jakby się powiększyła, zadzwoniłam do kliniki, aby umówić się z dyżurującym chirurgiem, gdyż doszłam do wniosku, że sami już takiej rany nie damy rady zabezpieczyć – trzeba chyba nogę usztywnić i zabandażować.
Weterynarz przywiózł mi swój koci kontenerek, gdy mu opisałam, co kocur zrobił z moim. Najpierw próbowaliśmy zdjąć kotu opatrunek, bo i tak już zjechał z całej rany. Ale nic w tego. Sheridan był tak zdenerwowany, że nie dał sobie wyprostować łapy, gdy chciałam przeciąć siatkę opatrunku nożyczkami. Zdecydowaliśmy więc, że zapakujemy kota do kontenera i niech się tam w klinice już z nim użerają. Nic z tego... Kot nie dał się wsadzić do kontenera. Tak się wił, że dwukrotnie wyrwał mi się z rąk przy wsadzaniu do skrzynki, zanim weterynarz zdążył go zamknąć. Nastąpiło wykurzanie kota spod mebli w pokoju i łapanie, a zwierzę było coraz bardziej zdenerwowane i wystraszone. Gdy ostatni raz wsadziłam go do kontenera i przytrzymywałam, a weterynarz walczył z opornymi zapadkami zamków, tak jak ja z kotem, w którym budził się już tygrys, Sheridan wysmyknął się przez zamykane drzwczki klatki (musiałam wycofać moją rękę, aby dało się je zamknąć i przestałam kota przytrzymywać).
Kot poleciał na schody na górę i widząc mnie, zblżającą się do niego, zafuczał. Do tej pory spokojne, łagodne zwierzę, które dawało sobie robić zastrzyki, wyciskać ropnie i założyć opatrunek, w przypadku prób zamknięcia w ciasnym pomieszczeniu zamieniło się w furię.
Wobec tego uznaliśmy, że dalsze próby mijają się z celem – tylko kota zamęczymy a przez tę szarpaninę rany porobią mu się jeszcze większe.
”Może jak się uspokoi i moja obecność przestanie go stresować, uda się pani wsadzić go do kontenera” - stwierdził z nadzieją pan doktór i poszedł. A ja po dłuższej chwili spokoju poszłam do kota z miseczką mięska na przeprosiny. Sheridan zjadł, a potem... podszedł do mnie łasząc się i mrucząc, jakby też chciał przeprosić za swoje zachowanie. Dałam więc mu spokój. Opatrunek leżał już mu na końcu stopy i uznałam, że nie będę dalej kota stresować zdejmowaniem go – teraz to już wszystko jedno i kot go sam zdejmie kilkoma pociągnięciami zębów. Kot zreszta wspiął się na szczyt szafy, gdzie czuł się bezpiecznie i trudno go było dosięgnąć.
Przez kilka ładnych godzin była cisza i cieszyłam się, że kot się uspokoił a odkryta rana sama się leczy. Po kilku godzinach kot podszedł do mnie już bez opatrunku i z miną wyraźnie zadowoloną. Dobrze – zadecydowałam, to dziś dam mu już spokój. Rana wyglądała ładnie z wyraźną ziarniną. Poszłam do pokoju, gdzie spał kot, aby zabrać zużyty opatrunek. Szukam go - nie ma. Przeszukałam cały pokój, wszystkie zakamarki, gdzie kot mógłby wleźć. Potem drugi pokój, kuchnię i piwnicę. W salonie kota w tym czasie nie było, gdyż siedziałam w nim ja. Gdzie więc podział się opatrunek? Zjadł go??? Czy można połknąć opatrunek składający się z bandaża siatkowego długości 8 cm, gazika i napęczniałego żelowego opatrunku wielkości 3 x 6 cm? Wydaje się to niemożlliwe, ale to jedyne wytłumaczenie. A jeśli zjadł, to co teraz? Czy się tym zatruje? A może żel tak napęcznieje, że zatka mu żołądek? Czy kwas solny go strawi? A siatka i gazik? Jak nie zostaną rozpuszczone przez kwas żołądkowy, to czy nie zatkają mu jelit? W dodatku zauważyłam, że Sheridanowi zrobiła się kolejna rana, tym razem na drugiej nóżce, tam gdzie też był ropień. Do tej pory była tam zmacerowana, wysuszone przez ropę skóra, a teraz popękała. Kolejna duża okrągła rana, nie nadająca się chyba do zszycia. Może przez tę szarpaninę przy próbie załadowania kota do kontenera...
Tak mnie to przybiło, że poczułam, że mam już wszystkiego dosyć. Co mam z tym kotem zrobić? Wieźć do kliniki, aby go całego z przodu zabandażowali a przy okazji próbowali wyciagnąć bandaże z brzucha? A co dalej? Opatrunki trzeba zmieniać co dwa dni. I za każdym razem ma być takie szaleństwo przy zawożeniu kota do lekarza? A tam jak mu będą zmieniać te opatrunki? Będą go za każdym razem usypiać, czy szprycować środkami odurzającymi? Bo kot dostał werwy i znowu się żeni. Mimo otwartych ran jest w pełni sprawny i łazi od drzwi do drzwi wrzeszcząc, aby go wypuścić? Wykastrować go będzie można dopiero, jak wyleczą się rany, a kiedy to będzie? Kiedy odtworzą się takie wielkie powierzchnie skóry, biorąc jeszcze pod uwagę to, że kot cały czas się rusza i strupy, którymi rany będą zarastały, będą pękać, albo on będzie je odrywał, tak jak zrywał opatrunek. Przecież ubranie go w takie ubranko, jakie mu uszyłam, to już jest czynność niewykonalna. Takie rzeczy to można robić z Redsiną, która jest najłagodniejszym kotem pod słońcem. Jedyną pociechą jest to, że skończyliśmy z zastrzykami i przeszliśmy na proszki, które kot zjada z mięsem zadziwiająco chętnie.
Postanowiłam więc, że muszę zostawić rzeczy własnemu losowi. Przynajmiej na jakiś czas – rany zadziwająco szybko zarastają ziarniną, może dlatego, że są odkryte. Dziś kocur jest drugi dzień bez opatrunków i zauważyłam, że na części rany utworzył się już strup. Niestety, jest już oderwany od rany - albo kot go oderwał liżąc się, albo sam się naruszył przy chodzeniu. Nie wiem, co będzie dalej. W tej chwili udaję, że mnie nie ma – bo wtedy kocur się uspokaja, nie mrauczy, tylko usypia bez ruchu – i to jest chyba najlepsze, co teraz możemy zrobić. Pozwolić działać czasowi i naturze.
Po dwóch tygodniach trzymania Sheridana w domu rany na nogach zasklepiły się i wypuściłam kota z domu na próbę. Sama byłam ciekawa po jakim czasie wróci, gdyż przez ostatni tydzień kocurek był już w pełnej formie fizycznej i tryskający energią i trzymanie go w zamknięciu wiązało się z pewnymi nieprzyjemnymi wrażeniami akustycznymi (nawoływanie kotek) i zapachowymi. Wrócił po dwóch dniach zmęczony, z naderwanym strupem i nie wiem, czy usatysfakcjonowany... A ja przez ten czas próbowałam doprowadzić dom do względnego porządku. Znowu więc zdyzenfekowałam mu ranę, tak jak to robiłam przez ostatni tydzień, gdy kot pozostał bez opatrunku. Kot ranę trochę lizał, czasem wygryzał sobie martwą skórę z obrzeży rany a ja mogłam tylko obserwować proces ziarninowania i gojenia się - nawet psiaknie Octeniseptem musiałam robić z zasadzki. Na szczęście rana pozostała czysta i nie pojawiała się na niej ropa. Ostatecznie dzikie zwierzęta same dają sobie radę w takich sytuacjach... A Sheridan, jak się okazało, potrafi zamienić się w półdzikie zwierzę ;)
Przez następne kilka dni, gdy znowu kotka przetrzymałam w domu, aby rana na powrót się zasklepiła, widziałam już narastanie skóry po bokach strupa. Jak to u zwierząt szybko się dzieje! Natura potrafi działać cuda!
Obecnie - po miesiącu od mojego powrotu i rozpoczęciu leczenia kota, strupek jest już malutki a dookoła utowrzyła sie szara skóra, która już porasta meszkiem, więc może futerko też uda nam się odzyskać. Kotek jest wypuszczany na wycieczki co drugi dzień i jak dotąd wraca do domu po kilku godzinach.
A ja znowu przemyśluję, jak go zawieźć na sterylizację. Jak na razie mam dosyć przeżyć związanych z rannym kotem...
Acha, nie pisałam jeszcze, jak zakończyła się sprawa ze znikniętym opatrunkiem, która nie dawała mi spokoju przez kilka dni. Po trzykrotym przeszukaniu pokojów, w których mógłby być, wreszcie go znalazłam. Za szafą, na dnie, jak już wyciągnęłam z niej wszystkie rzeczy. Jak on mógł go tam umieścić?...
Naprawdę ulżyło mi, jak to odkryłam. Bo już miałam wizję rozkrawania kociego brzucha ;)
Pisałam kiedyś, że Metaksa, korzystając z łagodnego charakteru Redsiny (właściwej gospodyni naszej kociej wspólnoty, przynajmniej w moim rozumieniu), próbuje tyranizować inne koty w domu.
W trakcie ratowania Sheridana Metaksa znowu pokazała swój wrednowaty charakter w pełnej krasie. Koty zawsze pilnie obserwują każdą wizytę weterynarza w domu. W czasie pamiętnego dnia, gdy próbowaliśmy z doktorem zmienić Sheridanowi opatrunek, Metaksa też była przy tym obecna. Sheridan uciekał przede mną i chował się za meblami a kocica to obserwowała. W pewnym momencie dopadła go i walnęła łapami po uciekającym tyłeczku. Ja zawołałam do weterynarza: "No widzi Pan, jaka to cholera? Zero empatii w stosunku do kolegi, który jest zestresowany. A lekarz zinterpretował to inaczej "Ona chce nam pomóc i przywołuje go do porządku".
Zastanowiłam się trochę nad tą opinią. Może faktycznie było w tym sporo racji. Metaksa czuje się w naszym światku jako liderka, a właściwie królowa.
Fucząc na inne koty pokazuje, kto tu rządzi. Faktycznie, jest nestorką, matką Tekili i babką Kaluy. Ale w stosunku do Redsiny, która zamieszkała w naszym domu przed pojawieniem się w nim Metaksy, już nie powinna się tak czuć. A ona dokucza naszej chorej koteczce nawet wówczas, gdy Redsina sobie tylko spokojnie leży.
A dziś Metaksa już przeszła samą siebie. Chciałam wyczesać jej skołtunione włosy, a ona tego nie lubi. Po moich dwóch ruchach grzebieniem Metka rzuciła się na stojącą przed nią Redsinę, zasypując ją serią sierpowych, których nie powstydziłby się Adamek cz Tyson. A moja kocia niedorajda rozpłaszczyła się tylko na podłodze. Metaksa oczywiście świetnie wiedziała, jak będzie moja reakcja. Od razu popędziła do drzwi ogrodowych i sprintem poleciała pod krzak. Wyszła spod niego po pół godzinie i poprosiła o pozwolenie wejścia do domu. A potem jakby nigdy nic chciała władować się na moje kolana i dopraszała o pieszczoty, nie bacząc, że leży już na nich pocieszana przeze mnie Redsinka.
Ucieczka z miejsca wykroczenia
Czy mogę już wrócić do domu?
No i czy to nie jest Jej Wrednowatość?
Jakby było mało kłopotów z Sheridanem, dwa dni temu zauważyłam, że Tekila ma dziwnie wygięty ogon. W połowie długości ogon zaginał się pod kątem 30 stopni w dół, zamiast opadać swobodnym łukiem. Próba dotknięcie kotki spowodowała jej gwałtownu miauk, więc upewniłam się, że coś złego się stało. Bałam się, że ogonek został podłamany i zadzwoniłam do pani Tekili, czyli sąsiadki Olgi. Ta pojechała do weterynarza, który stwierdził, że kotka został pogryziona w ogon i to dziwne załamanie ogona jest spowodowane opuchlizną. Dał kotu antybiotyk i wymyślił, że najlepiej byłoby moczyć kotce ogon w wodnym roztworze sody oczyszczonej.
Jakoś nie wyobrażałam sobie tego moczenia, ale razem z Olgą postanowiłyśmy tego dokonać. Do litrowego słoika wlałam ciepłej, przegotowanej wody, wsypałam 3 łyżeczki sody i Olga trzymała kotkę w objęciach a ja wsadziłam jej ogonek do słoika z wodą. Trochę udało nam się wytrzymać zanim kotka nie straciła cierpliwości i zaczęła się wyrywać. No proszę – można poddawać koci ogon wodnej kąpieli w słoiku... Dziś rano spróbowałam sama. Tekila dała sobie przez chwilę pomoczyć ogon, ale jak poczuła, że jest już całkiem mokry, wyszarpała się. Po obiedzie wpadła do nas sąsiadka i po obejrzeniu ogonka stwierdziła, że goi się ładnie, więc tylko popsikałyśmy go płynem dezynfekującym.
Wieczorem pewno znowu przygotuję kotce kąpiel. Wszystko po to, abym się nie nudziła...
Na stronach tej kociej kroniki żegnałam się już w kilkoma kochanymi istotami. Z moją Mamą, która odeszła 4 lata temu, kotami Amarettem i Buzuczkiem, a we wspomnieniach też z naszymi pierwszymi ukochanymi kotkami Prążkiem i Łobuzkiem. Ale w najczarniejszych myślach nie sądziłam, że przyjdzie mi pożegnać tak szybko mojego męża. Czekało nas przecież jeszcze długie wspólne życie, pełne pasji. Nie sądziłam...
Że nie dane nam będzie już wspólnie kibicować w samodzielnym życiu naszym dzieciom Stasiowi i Joannie ani cieszyć się z rozwoju wnuków oraz hodować kotów, umilających nam życie.
Że już nigdy nie pojedziemy we wspólną podróż, aby zwiedzać obce kraje i uwieczniać te chwile na setkach zdjęć. Że nie staniemy już razem na górskich połoninach i na skalnych graniach, zachwycając się niesamowitymi widokami. Że Asia i Staś już nigdy nie zagrają z tatą w piłkę nożną czy tenisa, co tak lubili robić wspólnie a wnuki nie doczekają się chwili, kiedy dziadek będzie je wprowadzał w sportowe arkana.
Że nasz tata i mąż już nigdy nie będzie patrzył na nas z dumą, gdy Asia i ja prezentujemy na scenie tajemnice tańców dawnych i nie będzie utrwalał naszych występów na fotografiach i filmach. Że już nie będziemy mogły pochwalić mu się, jakie sukienki uszyłyśmy na nasze występy a Staś nie będzie mógł raportować „-A wiesz tata, że Jureczek dziś powiedział...to i to...” albo „-A Krzyś dziś po raz pierwszy zrobił….to...”
Że nigdy już nie będziemy mogły zadzwonić po niego z prośbą, gdy skończymy późno zajęcia : „-Tusiu, przywieź nas samochodem”, ani obejrzeć razem ulubionych filmów czy irytować się, że ojciec znowu ogląda jakiś mecz...
Że już nie dokończy tylu rzeczy, które robił – projektów i programów w pracy, drzewa genealogicznego swojej rodziny, tarasu, którego kolejną wersję zaczął układać dwa lata temu. Że już nigdy nie będę mogła wylewać na jego głowę utyskiwań na trudności w pracy albo zachwytów nad pięknem kwiatków w moim ogrodzie czy ekscytować się historyjkami o naszych wspaniałych i wyjątkowych dzieciach oraz rozkosznych, sprytnych kotach.
Gdy ja ratowałam rannego Sheridana i przeżywałam kolejne etapy walki o jego wyleczenie, mój mąż po cichu zapadał się w chorobę, nie szukając ratunku i nie pozwalając sobie pomóc. Odmawiał pójścia do lekarza i wykonania badań, tak samo jak od kilku lat nie słuchał moich próśb, aby kontrolować przebieg leczenia i odstawić te szkodliwe leki, które sprawnego i wysportowanego mężczyznę w sile wieku doprowadziły nieomal do kalectwa w ciągu pięciu zaledwie lat.
Gdy w końcu udało się nam zmusić go do sprowadzenia lekarza i po umieszczeniu w szpitalu wszystko wskazywało na to, że jeszcze raz uda mu się w ostatniej chwili zwyciężyć z losem, co miało miejsce już poprzednio dwa razy, a lekarze zapewniali, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, tym razem śmierć okazała się szybka i bezlitosna.
Staś zmarł nieoczekiwanie dokładnie miesiąc temu w wieku 64 lat. Tego wieczoru ja z Asią razem tańczyłyśmy na pokazie oberka a Asia w pięknym łowickim stroju tańczyła też kujawiaka - nie wiedząc, że nasz tata i mąż już od trzech godzin nie żyje. Może patrzył wtedy na nas z góry?
Nasze ostatnie rozmowy z nim dzień wcześniej dotyczyły wnuków i tańców. „Opowiedz mi jeszcze o tańcach” - prosił tego dnia, chociaż przecież nigdy nie lubił tańczyć. „Nawet nie wiesz, jak to trudno jest tak leżeć i nic nie robić. Pan doktór był zadowolony dziś ze mnie, że zeszła mi opuchlizna z nogi, ale ja jestem taki zmęczony...”
I za każdym widzeniem padało pytanie: „Co u wnuczków?” i równie często: „Co u kotów?". Staś już nigdy nie będzie sypał kociej karmy bez umiaru do miseczek, tylko dlatego, że kot wrócił ze spacerku i „mu się należy”.
Pochowaliśmy naszego kochanego Stasia, ja – dobrego, tolerancyjnego męża, z którym szłam przez życie przez prawie 40 lat, dzieląc wspólne pasje i problemy, dzieci - ukochanego, łagodnego tatę, na którego zawsze mogły liczyć, koty – cierpliwego kociego pana. Pożegnaliśmy go na zawsze ostatniego dnia zimy.
Staś na Rusinowej Polanie - 2014
Zapraszam na moją stronę o podróżach