Kronika domu szczęśliwych kotów | Kocie historie | Kocie zachowania | Bohaterowie kroniki i ich galeria | Koty świata |
Im jesteś starszy, tym szybciej mija czas – to znana prawda. Zwłaszcza, gdy jeszcze pracujesz i masz dużo zobowiązań lub zajęć, gdyż chcesz się realizować na wiele sposobów. Mnie mija obecnie czas z szybością galopującego geparda. Ani się obejrzałam a minęła jesień, zima, wiosna i obecnie zaczyna się nowe lato. Prawie rok minęło od czasu mojej ostatniej notatki... A ja poganiana przez obowiązki w pracy i domu, łapiąca czas na realizację przez kilka godzin w tygodniu swojego obecnego hobby (tańce dawne) oraz zajęta przemykającymi myślami od jednego rozważanego problemu do jakiegoś innego przedmiotu mojego niepokoju, prawie nie zauważyłam, jak ten roku przeleciał.
Zresztą nie było też o czym pisać. Koty są coraz starsze i coraz więcej czasu spędzają śpiąc.
Mieliśmy tylko problemy z Metaksą, która co miesiąc zapadała na swoją dziwną chorobę. Po zastrzykach poprawiało jej się i wtedy doprowadzała się do porządku (wylizywała futerko), aż do następnego razu. A ja ciągle prałam koce, na których leżała, bo śliniła się strasznie.
W październiku urodził się nasz pierwszy wnuk rodzaju męskiego – Jureczek jest dzieckiem słodkim i prześlicznym a obserwacja naszego syna, jaki jest dumny i zachwycony swoim synkiem, była wspaniałym przeżyciem.
Na jesieni doczekaliśmy się też nowego kota. Oklapnięte Uszko, po tym jak roztoczyliśmy nad nim opiekę i wyleczyliśmy go ze stanu zapalnego, poczuł do nas wdzięczność i potraktował nasz dom jako swój. Z końcem wakacji już nie tylko przychodził na jedzenie, ale też wchodził do domu i ukrywał się pod stołem w salonie. To miejsce dawało mu poczucie bezpieczeństwa, gdyż spod stołu prowadziła prosta droga za drzwi ogrodowe. Tam też dawałam mu jedzenie a on był ciagle głodny. Widocznie tego wymagała jego rekonwalescencja. Po jakimś miesiącu kot był nie tylko wyleczony i na tyle zadomowiony, że dawał się brać na ręce, ale również poprawiło mu się futro i wyglądał całkiem ładnie. Tylko uszko ciągle miał oklapnięte i jakby przyrośnięte do łebka. Znajomy weterynarz, który go obejrzał, wyciągając spod stołu, stwierdził, że to nie wyglada na jakiś uraz, tylko chyba ma tak od urodzenia. A potem zaszczepił kota na wszystkie możliwe choroby. Uznałam, że skoro Oklapnięte Uszko najwyraźniej zamierza u nas popasać na dłuże, nie może być zagrożeniem dla naszych domowych kotów.
Kot nie dąsał się na mnie, tylko uznał to z kolei jako zachętę do bliższego zaprzyjaźnienia się i przeniósł się spod stołu do kuchni na taboret, przykryty poduszką. Tam sypiał przez resztę jesieni. Chyba stwierdził, że to lepsza meta – mógł stąd znakomicie kontrolować pory karmienia, tak aby nie przegapić żadnego posiłku. Zaczął też mruczeć w trakcie jedzenia a czasem ocierać o nogę, prosząc o więcej. Nawet wyzbył się irytującego zwyczaju trącania łapką mojej ręki, sypięcej mu jedzenie do miski. Jaki miły kot zrobił się z tego zwierzaka, który trzy miesiące wcześniej wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy i był blisko od śmierci... To wspaniałe, móc uratować czyjeś istnienie! I jeszcze obserwować dowody wdzięczności.
Odratowany Oklapnięte Uszko
Już w listopadzie Oklapnięte Uszko zadomowił się tak mocno u nas, że spędzał w domu całe dnie i noce. Najcześciej w kuchni na taborecie, ale czasami też w salonie na ulubionym fotelu Łobuza a potem Amaretta. Nie chciał opuszczać ciepłego pomieszczenia, więc trzeba go było wyganiać raz dziennie, aby załatwił swoje potrzeby fizjologiczne na dworze, gdyż nie wiedział chyba do czego służy kuweta (albo takie rozwiązanie mu nie odpowiadało). W trosce więc o kota i moje podłogi i dywany każdego wieczoru robiłam taki manewr: otwierałam drzwi ogrodowe, brałam w rękę poduszkę (na wypadek, gdyby się zirytował) i zachodząc kota od drugiej strony (tzn od strony jego pupy i przeciwnej do otwartych drzwi), spychałam go z siedziska poduszką. Kot uciekał a ja miałam nadzieję, że jak już znajdzie się na dworze, to się załatwi.
Po jakimś miesiącu Uszko zrozumiał, że to, iż jest wyganiany z domu nie znaczy, że nie zostanie wpuszczony z powrotem i zaczął sam prosić o wyjście, podchodząc wieczorem do drzwi ogrodowych i patrząc na mnie wymownie. Po czym leciał w krzaki i szybko wracał, jakby jednak nie do końca przekonany, czy nie stracił statusu domownika. Tak więc kolejnego kota dało się wychować, przynajmniej w tym zakresie.
Jeśli chodzi o jedzenie, to w dalszym ciągu zawsze miał na nie cały czas ochotę i tracił przy tym instynkt samozachowawczy – przepychał się przed inne koty, wpychał pysk do każdej miski, nie zwracając uwagi na jej aktualnego właściciela i parę razy zarobił łapami po łbie od oburzonych na takie zachowanie innych kotów. Tutaj nie udało mi się go wychować. Nasze wszystkie koty, nawet jak czasem jest ich jednocześnie do karmienia pięć, zawsze grzecznie siedzą przy swoich miseczkach i patrząc uważnie na moje ręce, czekają, kiedy będzie ich kolej na obdzielenie mięskiem. A Oklapnięte Uszko nie – on musiał być pierwszy. I rzeczywiście wymusił na mnie to, że dawałam mu jedzenie pierwszemu, aby potem spokojnie nakarmić pozostałe, kulturalne towarzystwo.
Odratowany, nakarmiony i bezpieczny, czyli szczęśliwy Oklapnięte Uszko
Jesienna aura Anno Domini 2015, która nie skończyła się z nadejściem zimy, gdyż śnieg widziałam tej tego roku chyba tylko dwa razy, dawała mi się we znaki przede wszystkim psychicznie. W tych nielicznych wolnych chwilach, które miałam, owijał mój mózg spleen – tak, to dobre słowo, bo depresja to jeszcze nie była. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat nie budziłam się rano z radosnym oczekiwaniem, co mi przynosi nowy dzień, pełna energii i radości życia, tylko z jakimś doskwierającym niepokojem co do przyszłości. Nic mnie nie cieszyło (poza tańcami), nic też nie byłam w stanie mocniej przeżywać. Dziwiłam się sobie. Jak to? Pół roku temu, na wiosnę zaginęli Amaretto i Buzuki, dwa moje ulubione kocurki, o które kiedyś tak drżałam i tak się o nie troszczyłam i nie wrócili z nadejściem zimniejszych nocy, na co jeszcze miałam latem nikłą nadzieję a ja nic – nie rozpaczam, nie szukam ich... Byłam jak zobojętniała, co u mnie jest rzeczą niepojętą. Z ciemnych zakamarków wypełzały rano gnębiące i natrętne myśli: „Po co to wszystko? Co mnie jeszcze w życiu czeka? – tylko starość. A co czeka Asię?” Jakoś nie mogę myśleć spokojnie o przyszłości córki dopóki nie jest ustabilizowana rodzinnie. Przecież w ostatecznym rozrachunku najważniejsza jest rodzina i potomstwo a o to trzeba zadbać wcześniej, aby na starość móc mieć w niej oparcie.
Amaretto zaginął w kwietniu 2015 roku. To jego ostatnie zdjęcia ze stycznia - był taki słodki i śliczny... Syn Łobuzka.
Takie myśli i smuteczki ogarniały mnie co rano z jednoczesnym poczuciem bezradności. Na szczęście razem ze mną najczęściej budziła się też Redsina i przed opuszczeniem łóżka kiciała się ze mną. Jej mruczanki i łaszenie się powoli rozpraszało smutne, niepokojące myśli i dodawało mi energii do wstania. Potem już było łatwo - wejście za progi szkoły daje mi zawsze dużą dawkę adrenaliny. Jak człowiek rzuca się w wir pracy, to zapomina o niepokojach o przyszłość. Ale również dzięki takiej absobrującej pracy ta przyszłość bardzo szybko staje się teraźniejszością i wtedy jest już za późno na jej kształtowanie...
Zimą (szarą i bezśnieżną) zaczęłam się zastanawiać, skąd u mnie taki brak radości życia, zamieniony w stan niepokoju i zamartwiania się na zapas (przecież aktualnie nic złego się nie dzieje a wręcz przeciwnie, raczej wszystko jest ciągle w fazie rozwoju, jeśli chodzi o życie moje i najbliższych): czy przyżywam jeszcze rozciągniętą w czasie żałobę po mamie, czy to jednak efekt straty nadziei, że żyją moje ulubione koty, Amaretto, syn Łobuzka i Buzuki, syn Redsiny, czy tego, że coraz więcej ścieżek rozwiązania problemu przyszłości córki się zamyka a ja nic nie mogę w tej sprawie zrobić ( a powinnam jako matka), a może po prostu zachodzą u mnie zmiany hormonalne, normalne w tym wieku? Rzeczywiście się starzeję? Na co dzień tego nie widać, bo energii i chęci do działania mam więcej niż większość młodych ludzi, ale jednak się starzeję i to efekt tych zmian? A może daje o sobie znowu znać tarczyca? A może najzwyczajniej w świecie brakuje mi witaminy D3?
Zaczęłam o tym myśleć jak o rozwiązaniu problemu. W sprawie córki nic nie mogę zrobić, ale w sprawie swojej jak najbardziej – jeśli teraz już zacznę się zamartwiać, że się starzeję, to rzeczywiście tak będzie. Zaczęłam brać witaminę D3, odrobaczyłam koty i siebie, postanowiłam zapisać się do endokrynologa na kontrolę i z nadzieją oczekiwałam na nadejście ferii zimowych, aby wyjechać do ciepłych krajów na słońce. Wyjazd do Wietnamu, Tajlandii i Kambodży sprawdził się w 100% - zajął moje myśli kalejdoskopem zmieniających się miast i wiosek, zainteresował inną kulturą, zachwycił zabytkami i nowymi potrawami z kuchni wietnamskiej, przywalił mi w łeb najoczywistszą prawdą, że są tacy, co mają dużo gorzej i co ja tu do cholery marudzę oraz rzeczywiście dostarczył dużo słońca, tym bardziej, że 3 dni spędziliśmy nad Morzem Południowochińskim. Wróciłam odmieniona, z nowymi siłami i radością życia. Wiem, to drogi lek na zapobieganie depresji i nie każedego na to stać, ale zawsze można skorzystać z naszych gór, czy jezior, co kto lubi.
W każdym razie w czasie tej jesieni i zimy Redsina sprawdzała się jako darczyńca nie tyle szczęścia, co uspokojenia. Oklapnięte Uszko też pokazywał swoją radość i wdzięczność, jak tylko pojawialiśmy się w kuchni, gdzie zwykle sypiał. Zwierzęta są wspaniałymi, altruistycznymi dawcami miłości i endorfin, jak już zaufają człowiekowi i pokochają go bezwarunkowo. Chyba, że same są chore, jak przez ostatni rok Metaksa.
To zdjęcie było robione na kilka dni przed śmiercią mojej mamy w styczniu 2015 r. (jeszcze się jej nie spodziewałam). Leżą ze mną puchaty Amaretto i rozkoszna Redsina, która dostarcza mi codziennych pieszczotek.
Od jesieni 2014 r do momentu zaginięcia Amaretto sypiał ze mną nocami a czasem też kładł się na kocu obok mnie w dzień, co poprzednio było niespotykane. Cieszyłam się, że kot jest coraz bardziej zadomowiony... Niestety trwało to krótko...
Metaksa była już chora od przeszło roku. Leczenie pomagało tylko na miesiąc. Po jakiś trzech tygodniach od brania sterydów kotka znowu zaczynała się ślinić, coraz mniej jadła, leżała osowiała a jej futro zamieniało się w brudne, posklejane kołtuny. Mycie go mokrą ściereczką nie dawało zbyt wiele – ślina ciekła jej nieustannie i zasychała na podgardlu i klatce piersiowej a do tego przyklejał się piach i brud. Rozczesywanie kołtunów pomagało trochę, jeśli nie ciągnęło się kotki zbyt mocno. Metaksa przedstawiała sobą obraz nędzy.
 
Chory pyszczek Metaksy nie pozwala jej dbać o futerko, które staje się brudne i skudlone
Pod koniec marca, w okolicy Wielkanocy, Metaksa kolejny raz przechodziła swoją kurację, ale Olga w trakcie jej musiała wyjechać ( a to ona, jako prawowita właścicielka kotki jeździła z nią co trzy dni na zastrzyki), więc na kilka dni weterynarz przepisał Metaksie lek doustny. Dawałam go więc kotce i objawy powoli ustępowały, tak samo jak po zastrzykach. Jednocześnie odrobaczyłam kotkę - robię to z naszymi kotami co trzy miesiące, gdyż są to zwierzęta wychodzące, a w przypadku kilku z nich łapiące myszy - chociaż z Metaksą dawno tego nie robiłam, przecież chodzi do lekarza kilka razy w miesiącu – niech on to zrobi. Weterynarz stwierdził, że on nie będzie tego robił nieprofesjonalnie – trzeba najpierw zbadać kał kota. Następiło dwu miesięczne polowanie na kupkę Metaksy – z kuwet korzysta u nas kilka kotów i na ogół są już one pełne, gdy wracam z pracy do domu – skąd mam wiedzieć, który bobek należy do kogo. W końcu się udało i badanie nie wykazało obecności robaków. Czyli odrobaczanie nie jest potrzebne.
Weterynarz miał pewnie rację, ale ja odrobaczam nasze koty masowo i tym razem (w marcu) Metka też dostała tabletkę. Jednocześnie z nadejściem wiosny zaszła u nas nietypowa sytuacja. Asia ma od kilku lat problemy z zatokami i radzi sobie z nimi doraźnie (do lekarza nie pójdzie, a skąd...). Ja byłam po kilku lekturach o alternatywnym leczeniu i przeczytałam, że wdychanie dymu z tlących się witek brzozowych niszczy gronkowca. A może Ty też masz gronkowca w tych zatokach, co szkodzi spróbować? - mówię do córki. Asi spodobał się ten pomysł, bo od dziecka bardzo lubi palenie ogniska i zorganizowałyśmy palenie brzozowych witek w kominku w salonie. Gałązek brzozy nam nie brakowało – rośnie tego za płotem od groma i akurat zaczynały w nich krążyć soki – narwałam i Asia urządziła ognisko. Okna trzeba było zamknąć, aby dym nie uciekał kominem, tylko snuł się w pokoju. Aśka przez godzinę bawiła się ogniem, wdychając dym. A z nią Metaksa, która spała w salonie i jakoś jej to nie przeszkadzało.
Takich sesji okadzania się dymem zrobiła Asia kilka i po każdej oczyszczała zatoki, chociaż nie jakoś definitywnie, bo po kilku dniach znowu było co czyścić, ale jako doraźna pomoc i zapobieganie bólu głowy okazało się to być mniej szkodliwe niż branie tabletek. Ale albo Asia nie ma gronkowca albo nie dziają na niego takie czary – mary, za to jeśli chodzi o Metaksę, stało się cos dziwnego. Od tej pory nie pokazały się żadne objawy jej choroby, a w chwili, gdy piszę te słowa, mijają już 4 miesiące. Po pierwszym miesiącu byliśmy mile zdziwieni, że kotka nie ślini się, po drugim byliśmy uradowani a teraz sądzę, że stał się cud – choroba zdiagnozowana jako autoimmunologiczne zapalenie jamy ustnej zniknęła bez śladu. Metaksa jest znowu pięknym kotem o czyściutkim futerku i pełnym energii. Co pomogło? Lek doustny, który był podobno tym samym, co wstrzykiwany, odrobaczanie czy czary – mary z brzozowymi gałęziami? Nie wiem, ale na razie jest świetnie.
A tu kot zdrowy z zadbanym futerkiem
Oklapnięte Uszko nas opuścił, albo skończył gdzieś swój żywot, tak jak pozostałe nasze kocurki. Ze względu na bezmroźną zimę wcześnie poczuł wolę bożą i, odkarmiony i zrelaksowany już w lutym zaczął wychodzić na kocie wędrówki. Wracał po paru godzinach na kolejny posiłek, po którym odsypiał swe wyprawy. Te wydłużały się i w kwietniu zdarzało się, że nie było go cały dzień a jak przyszedł, to zajadł coś na tarasie i nas opuszczał, Śmieszne, bo jak u nas mieszkał przez całą jesień i zimę, to był bardzo spokojny, dawał się głaskać, a gdy zaczął wychodzić na dłużej, stał się bardziej nerwowy. Sądziłam, że wrócił do swojego domu po paromiesięcznej nieobecności, zastanawiałam się, czy jego właściciele ucieszyli się z jego powrotu czy tylko zdziwili. Bo sądzę, że jakiś dom ten kot ma, gdyż odwiedzał nas już od paru lat. I nie zawsze tak fatalnie wyglądał, jak zeszłej wiosny.
Tak więc myślałam, że Oklapnięte Uszko wrócił do swoich po dłuższym pobycie w kocim uzdrowisku, czyli u nas. Toteż nie zaniepokoiłam się, gdy nie przyszedł do nas przez kilka dni z rzędu. Ale niestety, nie pojawił się już od tej pory. Jeżeli rzeczywiście coś mu się stało złego, to przynajmniej mam tę pewność, że przedłużyłam mu życie o pół roku i był to dla niego bardzo przyjemny okres. Po wyleczeniu i odkarmieniu spędzil u nas błogi czas w ciepłym, bezpiecznym i przyjaznym domu. Czasami możemy dać tym zwierzętom tylko tyle i aż tyle. Ale może Uszko jeszcze żyje, tylko oddalił się zbyt daleko w poszukiwaniu kociej miłości, aby do nas wpaść. W końcu u nas też pojawił się pewnego razu nie wiadomo skąd.
Ano tak. Opuścił nas Oklapnięte Uszko a pojawił się na naszym ogródku nowy kotek, będący jego przeciwieństwem. Piękny, elegancki i młody. Pewnego razu po prostu zaszedł do nas, gruchając do przedstawicielek płci pięknej, których u nas jest pod dostatkiem. To, że nie są już od dawna zainteresowane karesami, na razie go nie zrażało. Za pierwszym razem, jak mnie zauważył, oczywiście uciekł. Za drugim już przyglądał mi się badawczo. Zrobiłam przyjazną minę i i zachwyciłam się: „Kto ty jesteś piękny koteczku?” Nie, żebym potrzebowała jeszcze jakiś kotów, tych ci u nas dostatek. Mamy przecież 4 dojrzałe kobiety. I w dalszym ciągu odwiedza nas od czasu do czasu radosny Szary Kot Romek, co kilka dni zagląda najwspanialszy potomek Łobuzka, czyli Bandżo, pokazuje się też sporadycznie neurasteniczny Długi Nos. Ale ten kotek był taki słodki... Czarno – biały o wyraźnych, z lekka zdziwionych oczach. Miał lśniące czarne futerko z nieskazitelnie białą kryzą na podgardlu, od której biegły przez gors i brzuszek w dół dwie białe szeleczki. Biały pyszczek przy mordce i białe wąsiki. Do tego białe krótkie skarpetki na przednich łapkach i podkolanówki na tylnich. Coś pięknego!
Pojawił się na naszym ogródku nie wiadomo skąd
Był śliczny i miał szeleczki
Kotek nie odpowiedział, ale wkrótce ostrożnie wszedł na taras. A tu tak sugestywnie zamiauczał, że z domu wyszły zaintrygowane Redsina i Metaksa. Przyjęły go wyrozumiale, bez fochów, ale też koteczek był kulturalny, nie podrywał ich po chamsku, tylko usiadł i patrzył na nie z pytaniem w lekko nostalgicznych oczach: „Czy to ty? Czy wreszcie cię spotkałem”. Dziewczyny nie wykazały żadnego zdrożnego zainteresowania jego osobą, tylko takie bardziej towarzyskie, typu: „Nie przeszkadzasz nam, możesz tu sobie siedzieć, nawet wyglądasz sympatycznie, ale na nic więcej nie licz”. Kotek chyba zrozumiał, bo chwilę posiedział, a potem poszedł, nawołując inne kotki. Nawet przez chwilę się zastanawiałam, czy nie zgłodniał w czasie tych poszukiwań, ale w końcu nic mu nie dałam, bo przecież nie chcę przyhołubiać nowych kotów. Poza tym nie wyglądał na takiego, który nie miałby domu.
Wszedł po schodach z lekka przestraszony i zamiauczał. Zaintrygowana Retsina wyszła zobaczyć, kto się pojawił na jej ogródku
Szukam towarzystwa - powiedział w kocim języku
Nasze dwie dziewczyny, Redsina i Metaksa w ogródku
Ale następnym razem przyszedł, gdy w salonie siedział mój mąż.
„- Chodźcie, chodźcie – zawołał (mąż, nie kot) – zobaczycie coś ślicznego”.
„- No tak, on już tu był, ma nadzieję na nasze kotki.”
„- Ale pewnie jest głodny, daj mu jeść.”
”- Nie wygląda na głodnego”
„- No co ty, kotu jedzenia żałujesz?
I tak to się zaczęło. Kot oczywiście zjadł Royal Canin z zadowoleniem, choć się nie rzucał się na nie (co utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie jest bezdomnym zwierzakiem). Od tej pory kotek przychodzi co kilka dni i dostaje jakieś małe co nieco. Od jakiegoś czasu już nie miauczy. Po prostu wpada w celach towarzyskich. Dziewczyny go polubiły. Pod koniec czerwca Redsina witała go obwąchiwaniem pyszczka. To już bardzo intymne powitanie.
Teraz, gdy nas odwiedza, coś zjada, ale nie wygląda na głodnego.
Tylko ciągle jeszcze nie ma u nas imienia. Jak go nazwać? Białe szeleczki – to idiotyczne. Ale to jest jego najbardziej charakterystyczna cecha. Coś muszę wymyśleć, przecież nie może być po prostu kotek...
Zapraszam na moją stronę o podróżach